Andrzej Targowski

OBSERWACJE Z USA
Między "Unią Amerykańską"
a Europejską

Ostra dyskusja czy wejść do UE, jaka przebiega w Polsce, przypomina sytuacje jakie miały miejsce w procesie powstawania Stanów Zjednoczonych. Przecież w historii USA proces jednoczenia stanów nazywano the Union. Wprawdzie USA tłumaczymy na Stany Zjednoczone Ameryki, ale równie dobrze moglibyśmy ten kraj nazwać "Unią Amerykańską."

Dyskusja co do celowości powiększania Stanów Zjednoczonych wybuchła dość ostro dokładnie 200 lat temu w kwietniu 1803 r., kiedy Francja sprzedała terytoria Luizjany za 15 mln dol. W ten sposób USA podwoiły swą powierzchnię o 13 późniejszych stanów od Zatoki Meksykańskiej do Kanady i od rzeki Mississippi do Gór Skalistych. Można zaryzykować twierdzenie, że od tego roku zaczyna się początek potęgi Ameryki, której zabrakło 200 lat, aby stać się jedynym mocarstwem w świecie, opartym na zasady unijne.

Zakup Luizjany nie podobał się mieszkańcom Wybrzeża Wschodniego, bowiem spowodował przemieszczanie się ludzi na Zachód, co powodowało spadek cen nieruchomości na Wschodzie. Ale chyba ważniejsza wówczas była dyskusja wokół systemu rządzenia tak wielkim krajem. Sceptycy uważali, że więzy unijne zostają osłabione, zwłaszcza po kryzysie głosowania na prezydenta w latach 1800-01, kiedy Tomasz Jefferson został wybrany na prezydenta w 36-tym głosowaniu. Linia podziału biegła wówczas między Federalistami, zwolennikami silnej centralnej władzy a Republikanami zwolennikami luźnej władzy, gwarantującej demokrację wszystkim, tzn. białym. Jefferson, będący republikanem, w swej inauguracyjnej mowie w marcu 1801 r. powiedział wprawdzie coś nowego, "że my wszyscy jesteśmy i federalistami i republikanami. Zjednoczmy się w jedno serce i jeden umysł." Co gorsze, francuski filozof Montesquieu twierdził ("Duch prawa," 1748), że republikański rząd może przetrwać tylko w małych państwach, bowiem duże państwo wymaga silnej władzy centralnej. Tymczasem, według sceptyków, Ameryka stawała się "zbyt" wielka, aby rozwijać ducha demokracji republikańskiej.

A jednak historia nie potwierdziła tych obaw, republikańska Ameryka potrafiła znaleźć równowagę między prawami obywateli a potrzebami scentralizowanego rządu federalnego. I dziś jest najstarszą, nieprzerwanie praktykującą demokracją w świecie. W tym względzie jednak nie odbyło się bez Wojny Domowej (1861-65), w której nie tylko szło o zniesienie niewolnictwa, ale gra szła o utrzymanie Unii, a nie zachowanie luźnych związków międzystanowych, o co chodziło konfederatom z Południa. Każda ze stron uważała, że walczy o słuszną sprawę, stąd wojna ta była niezwykle zacięta i krwawa, pochłonęła 600,000 ofiar (2% populacji), tyle ile stracił Napoleon w wojnie z Rosją (1812). Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że nasz wielki rodak-republikanin jakim był Tadeusz Kościuszko stał po stronie unionistów. Co może sugerować, że dziś byłby zwolennikiem wejścia Polski do UE.

Obecnie, podobny problem ma Unia Europejska, jak zachować autonomię państw ojczyzn a równocześnie rozwijać scentralizowaną władzę Brukseli. Ten problem widzą zwłaszcza obywatele i politycy z najstarszych państw członków UE. Natomiast polscy eurosceptycy widzą jedynie problem w opłacalności wejścia Polski do UE. Tego problemu nie widziało kilkadziesiąt stanów jakie stopniowo wchodziły do "Unii Amerykańskiej," której stan początkowy wynosił tylko 13 stanów. A przecież różnice w poziomie cywilizacji były znaczne i co ciekawe są widoczne jeszcze dzisiaj. Np. mało kto wyobraża sobie, że poziom dochodów w rejonie Gór Appalachów w stanie Kentucky jest 5 razy niższy od dochodów na Wybrzeżach. Nawet w zakresie jednego stanu, np. mojego Michigan, podobne różnice występują między jego północną a południową częścią. Także różnice mogą występować w miastach, np. miasto Detroit jest porównywane do rogalika, w środku puste a pełne z zewnątrz. Czyli w środku biedota a bogaci na zewnątrz. Jeśli biedujący ludzie w tych rejonach mogą przeżyć, to tylko dzięki pomocy rządu federalnego, czyli tutejszej "Brukseli," która mieści się w Waszyngtonie.

UE nie jest skończonym tworem, lepiej ją Polsce ulepszać od wewnątrz, aniżeli czekać z boku 200 lat, zanim nie podniesie jakość swego rządzenia tak, że my wybredni Polacy będziemy mogli je w końcu zaakceptować. Zacofane Południe "UA" przegrało wojnę z Północą, ale potem na unii zyskało gospodarczo i społecznie.

Na podstawie doświadczeń "Unii Amerykańskiej," w konkluzji polskim eurosceptykom odpowiem, bądźmy Polakami i Europejczykami jednocześnie i nie dajmy się po raz trzeci zmongolizować w "Unii Wschodniej."

Nasz Czas 4 (593)