Zygmunt Kęstowicz

Na półkach księgarskich
Na obrotowej scenie życia

Ulubieniec kilku pokoleń

Był rok 1993, październik. Krakowski Teatr im. Juliusza Słowackiego święcił 100-lecie swego istnienia. Na jubileuszowe obchody zjechali do Krakowa artyści sceny z całej Polski; przede wszystkim ci, którzy przed laty grali lub reżyserowali w tym teatrze. Znalazł się wśród nich Zygmunt Kęstowicz, który na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych przez kilka sezonów występował w teatrach krakowskich.

Spotkaliśmy się przypadkowo za kulisami teatru - jubilata, nieopodal legendarnej garderoby Solskiego i powitali ze szczerą radością. Uleciały w niepamięć dziesiątki lat nieobecności w Krakowie dzisiejszego warszawskiego Gościa. Lat, w których Zygmunt Kęstowicz odnosił sukcesy na stołecznych scenach, na dużym i małym ekranie, na radiowych falach, równocześnie żywo działając społecznie, przede wszystkim jako założyciel Fundacji dla dzieci niepełnosprawnych "Dać Szansę". Ożyły wspomnienia, oto pan Zygmunt występuje na krakowskiej scenie w "Damach i huzarach", a ja relacjonuję na łamach "Dziennika Polskiego" przebieg prób tej fredrowskiej komedii. Zza kulis dobiega rubaszny śmiech głównego bohatera sztuki - Jana Kurnakowicza, uśmiechem odpowiadamy na finezyjny uśmieszek Kazimierza Opalińskiego. Jakby to było wczoraj...

A "wczoraj" Zygmunt Kęstowicz - grając kolejno na kilku podwawelskich scenach należał do najpopularniejszych i najserdeczniej lubianych przez widzów aktorów Krakowa. Sympatię tę szczerze podzielałam jako dziennikarka, parająca się sprawami teatru. Jeden z mych pierwszych wywiadów, publikowanych na łamach "Dziennika Polskiego", był rozmową właśnie z Zygmuntem Kęstowiczem. (...)

I tak się stało. Zaczęły napływać do Krakowa sążniste epistoły z Warszawy - opisy wydarzeń z długiego życia pana Zygmunta. Wydarzeń różnorodnych. I tych ze szczęśliwego dzieciństwa w dalekim kresowym miasteczku, i z lat szkolnych, spędzonych w wileńskim konwikcie jezuickim. I wydarzeń ponurych z okresu wojny, i wzruszających z pierwszych kontaktów ze sztuką Melpomeny oraz dalszych kilkudziesięciu lat spędzonych w jej służbie. Ale bez chronologii, bez z góry założonego planu, chaotycznie. Sam Autor często tłumaczył się z tego chaosu, wyjaśniając, że jedynym motorem treści jego korespondencji jest nastrój chwili, przypadek. (...)

Nie pomagały monity pani K. Z. Listy pana Z. K. spoczywały w grubych tekach w jej krakowskim archiwum i - czekały. Wreszcie żal się chyba zrobiło Autorowi tych kilkuset kartek, bezowocnie wystukanych na maszynie do pisania i zaproponował pani K.Z. wspólne przejrzenie całości korespondencji, zapraszając na lipcowe tygodnie do letniego domu na Suwalszczyźnie - w Gibach. (...)

W uroczym letnim domu w podsuwalskich Gibach poznałam uroczą Małżonkę Pana Kęstowicza - znaną mi tylko z mężowskich opisów i z serdecznych dopisków na listach pana Z.K. do pani K.Z. Pełna wdzięku Pani Janeczka okazała się osobą przemiłą, bezpretensjonalną w obejściu, dowcipną i po prostu - dobrą. Czyli... bardzo podobną do swej "drugiej połowy". Z miłości do męża porzuciła swój aktorski zawód, całe życie wspierając go we wszystkich poczynaniach. Z miejsca polubiłyśmy się serdecznie.

W Gibach i poza nimi - w różnych okolicach Suwalszczyzny, a potem w Warszawie, poznałam ogromną popularność Zygmunta Kęstowicza. Znamienne, że żywiołowy wręcz wybuch tej popularności, spowodowany udziałem ulubionego aktora w ulubionym serialu "Klan", ma wyczuwalne trwałe podłoże: owoc jego wieloletniej, bogatej, różnorodnej i znakomitej pracy artystycznej oraz pełnej oddania działalności społecznej. Wielu z wielbicieli Artysty przedstawia mu dorosłe już dziś dzieci czy nawet wnuki, podkreślając, że wychowane zostały na Telesforze i Pankracym: ulubionych przez młodych widzów jego programach telewizyjnych: "Pora na Telesfora" i "Piątek z Pankracym". To przecież właśnie dzieci przyznały przed laty Zygmuntowi Kęstowiczowi najpiękniejsze odznaczenie: "Order Uśmiechu". Ten wspaniały dar dziecięcych serc spoczywa dziś w szklanej gablotce na bocznym filarze przy głównym ołtarzu pięknego kościółka w Gibach. Ukochanych Gibach pana Z.K.

Krystyna Zbijewska pani K. Z.

Jezuici ... Jezuici!..

Warszawa, 14 III 1995

Kilka lat temu któryś z kolegów wpadł na pomysł, aby udokumentować okres istnienia naszego Gimnazjum - od jego założenia - do ostatniej matury w 1939 roku.

Najgorętszym orędownikiem przyszłej monografii stał się nieodżałowany Przyjaciel i Powiernik ks. Henryk Klincewicz, który przy każdym spotkaniu na Rakowieckiej przynaglał nas do pisania: "Piszcie kochani, póki wam pamięć funkcjonuje! Machnijcie parę stroniczek, choćby dla waszych dzieci. Niech o swoich rodzicielach czegoś ciekawego się dowiedzą!..."

Do mnie miał szczególną pretensję: "Byłeś redaktorem waszej szkolnej gazetki, czy nie?! Masz, czytaj!" i wtyka mi do ręki ksero pisma "U Mety", gdzie na ostatniej stronie stało czarno na białym:

Wydawca: - Komitet Redakcyjny "U Mety" Czerwiec 1938

Redaktor Naczelny: Z. Kęstowicz Administrator: J. Odyniec; Gimnazjum oo. Jezuitów w Wilnie
Ul. Wielka 58

- "...Przeczytałeś?! - No to siadaj i pisz!!" No to siadam i piszę....

Wilno, 1 września 1938 r.

"Na moją komendę... Gimnazjum - baczność!... Czwórki w prawo - zwrot!!... Poczet sztandarowy wystąp!... Kierunek: kościół św. Kazimierza... Gimnazjum - marsz!!!"

Jakiż ja byłem dumny, wydając ten rozkaz! - Na m o j ą komendę - kilkuset kolegów ruszyło naprzód z takim impetem, że z boiska szkolnego wzniósł się tuman kurzu i przyprószył nasze granatowe czapki, mundurki i (przedmiot zazdrości innych gimnazjów) również granatowe peleryny!

Przemarsz zaułkiem Kazimierzowskim, prawie niezamieszkałym, wystarczył na otrzepanie tych peleryn i znów, bajecznie granatowi, weszliśmy w ulicę Augustiańską. Krok wyrównaliśmy dopiero na Sawicz (też ulica!) i na Wielką weszliśmy już zwarci i gotowi!

Ulica Wielka - czekała na nas! Ruch kołowy, aż do Hetmańskiej - wstrzymany... dwa Arbony, kilka konnych dorożek i taksówka - stoją na rogu, jak zaklęte, a przed nimi-"Biber", słynny wileński policjant z. rudą brodą, rozkrzyżował ramiona: "Stać w miejscu!!! Czekać, aż Jezuici przejdą!!!"

A my już idziemy tą prawdziwie wielką ulicą. Na lewo kino "Stylowy" z Tomem Mixem, na prawo - kino "Wir", nieme, ale najtańsze, znów po lewej - najdroższe kino "Pan" - zeroekranowe; w głębi biały, klasycystyczny Ratusz, a u wylotu Niemieckiej - jeszcze jedne kino, "Casino" i... Paweł Mural, zakład fryzjerski, gdzie nas strzyżono na jeża... Słowem - Europa - i my, Jezuici, w samym Centrum!!! Jak co roku... Z orkiestrą i ze sztandarem!

Z otwartych okien powiewają chusteczki, przed Bankiem Bunimowicza grupka Nazaretanek (uczennic oczywiście) macha jakimiś szalikami... wzdłuż chodnika biegną żydowskie dzieciaki: "Zee... Zelik!!! Jezuites!!! A szejne Jezuites!!! - Ajajaj!.. A sof a nek!" Tuż przy Ratuszu dwie starsze panie posyłają nam całusy... może nasze mamy czy ciocie? - Im bliżej św. Kazimierza, tym większy szum na trotuarach: "Jezuici ... idą Jezuici!!!"

A my - jakby to nie o nas chodziło maszerujemy niczym Kompania Honorowa WP - Równy krok!... nieruchomy wzrok i mina, iście diabla!...

I doszlibyśmy tak do Kuprianiszek, ale nagle skręciliśmy w lewo (chyba sam św. Kazimierz nas przytrzymał!) i znów: "Gimnazjum!... Stój!!!... Czapki... z głów!!..."

I już jako pobożni gimnazjaliści udaliśmy się na mszę. A tuż obok kościoła, na lewo, było wejście do naszego Gimnazjum: Wielka 58!

Warszawa - Białystok 1994 r.

A tak naprawdę, pierwszym w naszej klasie, do matury i pierwszym w naszej pamięci - był kolega Czesław Łogutko!

Kochany "Czesio", zasłużony proboszcz jednej z białostockich parafii, najskromniejszy ksiądz, jakiego w życiu spotkałem, przyjaciel szkolny i późniejszy powiernik nas wszystkich - zmarł w grudniu ubiegłego roku...

Kilka dni przedtem byłem u Niego w szpitalu. Poznał mnie, ale nie mógł już mówić i patrzył mi w oczy, jakby o coś prosząc...

Przypomniałem sobie przerwaną kiedyś rozmowę o szkolnych czasach, którą obiecaliśmy sobie przy pierwszej sposobności dokończyć. Trzymając Go za rękę, ciągnąłem te nasze wspomnienia dalej - za siebie i za Niego... - Przymknął na chwilę oczy i uśmiechnął się... Wiedziałem, że się zgadza.

Wspomniałem więc o ojcu Ząbku, naszym pierwszym wychowawcy, o ojcu Czudku, orlogłowym "senatorze" od łaciny, którego baliśmy się jak ognia, o "Krawatce" Jakimowiczu od rysunków, który ciągał nas za uszy za jakieś tam, mniej przyzwoite bohomazy na tablicy...

O Leonie Sienkiewiczu, ostrym jak brzytwa poloniście, który tępił nasze "wileńskie przecjonganie..."

I wydawało mi się, że już obaj razem mówimy o wycieczce nad Zielone Jeziora, ślizgawce w Bernardyńskim Ogrodzie, o saneczkach z Góry Trzykrzyskiej, o jasełkach w szkolnym teatrze, gdzie Czesio grywał uparcie samych pastuszków...

Spojrzałem na Niego. Uśmiechnięty... zasnął... Wyszedłem na palcach, żeby Go nie budzić.

Pogrzebano księdza Czesława Łogutkę akurat w dzień wigilijny... Skromnego pastuszka z wileńskich Jasełek.

Wilno 1931 r.

Wróćmy do czasów, w których nie brakowało z nas nikogo - do klasy I A starego typu.

Pierwszym naszym opiekunem został ojciec Edmund Ząbek. Niewielkiego wzrostu, drobnej postury, poruszał się tak szybko, że to zdrobniałe nazwisko pasowało do niego jak ulał. Na pierwszej lekcji tak nam się przedstawił: "Jestem Z ą b e k. Ojciec Edmund Ząbek, wasz opiekun. - Czy są jakieś pytania?" Pytań nie było... "Czy wiecie, jak mnie kiedyś w szkole przezywano?... Ząb zupa - dąb" - i roześmiał się bardzo serdecznie!

Myśmy się też roześmiali, ale - dziwna rzecz! O ile dobrze pamiętam - od tego czasu nie powstał w naszej klasie żaden dowcip na temat tego nazwiska... Ojciec Ząbek z miejsca dał się polubić i do końca swojej "kadencji" cieszył się naszym zaufaniem.

Po dwóch latach przeszliśmy w ręce ojca Józefa Czudka!!! Za mało trzech wykrzykników, żeby Go określić! Przez rok po jego wyjeździe do Gdyni, żeby nie wiem jaki bałagan był w klasie, gdy tylko ktoś krzyknął na korytarzu: "CZUDEK!" - wszyscy milkli jak zaklęci.

Uczył też nas łaciny. "Disce puerlatinae!" to były pierwsze słowa, z jakimi się do nas zwrócił. Sensu nie zrozumieliśmy, ale czuliśmy instynktownie, że to coś bardzo ważnego. Mówił do nas rzymski senator...- Mam do dziś dwie jego fotografie - en face i z profilu! Wysoki, twarz pociągła, czoło wysokie także, nos orli, siwe skronie, krzaczaste brwi i wspaniałe szare oczy z lekka przymrużone, które widziały wszystko! Na wylot!

Zapytani, czy znamy "z domu" jakieś łacińskie przysłowia - długo milczeliśmy, potem padło kilka nieśmiałych odpowiedzi o zadziwiającej treści... kilka z nich zapamiętałem:

Andrzejek Piórecki - "Omnia mea mecum porto Rico!". Chyba Leoś Birn... - "Et tu, Brute, contra me?"... (Pierwszy chyba zbierał znaczki, drugi musiał mieć latarkę z bateryjką o znanej firmie...)

Ale pobił nas wszystkich Staś Kruk-Szuster, syn legionowego pułkownika. Zapytany, czy wie, co znaczy łacińskie przysłowie: "Nec Hercules contra plures" - odpowiedział bez wahania: "I Herkules d...a -kiedy ludzi kupa!"

Tego dnia ojciec Czudek o nic nas więcej nie pytał... Po kilku latach "posiedliśmy" ten język na tyle, że viribus unitis (wspólnymi siłami) przetłumaczyliśmy na łacinę tekst modnej wówczas, legionowej piosenki:

Wojenko, wojenko!
Cóżeś ty za pani?!
Że za Tobą idą,
Że za Tobą idą
Chłopcy malowani...

Ojciec Czudek otrzymał to tłumaczenie, pięknie wykaligrafowane na czerpanym papierze w dniu swoich imienin, 19 marca. Zapamiętałem tylko początek:

Bellula, Bellona!
Domina tu, aualis -
Floridos pueros,
Floridos pueros
Quod praecunctis mavis...
Floridos pueros -
Praecunctis electos ... itd. ...

Rytm się zgadzał, melodia - również. Co do słów... nie jestem pewien, w każdym razie ojciec Czudek oprawił to wszystko w ramki, jako dowód naszego patriotyzmu! I nic dziwnego... Przecież to były również imieniny naszego Marszałka!!!

Osiem lat, spędzonych w Gimnazjum 00. Jezuitów to szmat czasu i za dużo wspomnień, żeby je tu zmieścić. Ograniczę się do jeszcze jednego, które winienem sławnemu Konwiktowi na Wielkiej 64.

Mieszkało nas tam około 60 urwipołciów, z którymi rodzice nie mogli sobie dać rady. Miejsca było sporo i pohrabiowski pałac Brzostowskich był odpowiednio przygotowany, żeby nas wszystkich pomieścić.

Wchodziło się tam od ulicy Wielkiej przez dobrze strzeżoną furtę. Potem były marmurowe schody na pierwsze piętro, używane tylko od wielkiego dzwonu, w czasie jakichś wizytacji na wysokim szczeblu. Normalnie - wchodziło się na pierwsze piętro bocznymi schodami - do szatni, a stamtąd do... muzeum!

Do dzisiaj nie wiem, dlaczego dwie wielkie sale, w których odrabialiśmy lekcje, nazwali ojcowie muzeami - muzeum I dla młodszych i muzeum II dla starszaków.

Spytałem o to kiedyś zastępcę prefekta, ojca Popka. Odpowiedział: - "Dlatego, żebyście wreszcie spoważnieli!" - Uznałem to wtedy za logiczne - narozrabialiśmy coś tam, akurat na jedynce - ale właściwy powód musiał być inny... (Może któryś z dzisiejszych Ojców mógłby nam to wyjaśnić?...)

Z obu muzeów szło się do mniejszej sali na ping-ponga i wreszcie, przez drzwi na prawo - do największej sali pałacu Brzostowskich -balowej, na "Giganty"!!!

Giganty - czegoś podobnego nie było chyba w żadnym pałacu na świecie! Cztery okrętowe liny, umocowane na żelaznym kole, zwisały z sufitu i jakieś pół metra nad podłogą miały wymoszczone skórą pętle. Siadało się w nich konno, ruszało wolnym truchtem, potem kłusem, galopem i wreszcie... fruwało się w powietrzu, jak na karuzeli!

Dostęp do gigantów mieli tylko starszacy; szpice zadowolić się musieli zjeżdżalnią, też na tej samej sali i też nie byle jaką: pięciometrowa wieża z drewnianą rynną, dobrze wyślizgana, na której w wolnych chwilach przecieraliśmy sobie spodnie...

I jeszcze jedno dziwo tej sali, z którego byliśmy naprawdę dumni! Grało się tam w hokeja!!! - prawdziwymi kijami i prawdziwym krążkiem! Parkiet był znakomity, zdobny w esy-floresy i krążek chodził po nim jak po lodzie... No, wylatywał czasem razem z szybą, na plac św. Kazimierza, ale i na to znaleźli ojcowie radę. Stylowe okna opatrzono drucianymi siatkami i... graliśmy dalej. Aż do matury w trzydziestym dziewiątym.I to wszystko miało swój głęboki sens: musieliśmy się wyszumieć!... Inaczej Jezuici nie daliby sobie z nami rady. Nas było sześćdziesięciu, a ojców tylko trzech: prefekt i dwóch zastępców. Jeden braciszek - infirmiarz i kilkoro ze służby - nie liczyli się, zajęci czym innym!

Byliśmy "materiałem do obróbki" nie najgorszym, dość inteligentnym, ale wystarczyła chwila nieuwagi wychowawców - i zdolni byliśmy do nieobliczalnych wybryków...

Dziś zdaję sobie sprawę, jak przemyślnie nasi wychowawcy zmusili nas do tego, żebyśmy sami wystąpili z następującym projektem: "Czy Ojcowie Jezuici nie mieliby nic przeciw temu, żebyśmy wybrali sobie z naszej sześćdziesiątki Cesarza?"

Miała to być forma "samorządu terytorialnego", obowiązującego nas wszystkich na terenie konwiktu, a "Cesarz" - wybrany tajnie większością głosów - miał być zwornikiem, cementującym naszą demokrację.

Propaganda Cesarstwa Rzymskiego, jego wspaniałości i uroki z Juliuszem Cezarem, przekraczającym Rubikon; senat rzymski z Cyceronem i Catiliną - to wszystko, przerabiane w gimnazjum klasyczno-humanistycznym, działało na naszą wyobraźnię. Pogadanki na ten temat naszego prefekta i jego zastępców, tu na miejscu w konwikcie, doprowadziły wreszcie do tego, że sami wystąpiliśmy z tym projektem.

Ojcowie, po namyśle - zgodzili się. Wybraliśmy Cesarza! Został nim kolega Edmund Esze, rudowłosy olbrzym z 7 klasy, najsilniejszy w całym Gimnazjum, nie mówiąc o nas, konwiktorach. Wybór był jednogłośny, choć tajny i nie było żadnych wątpliwości co do jego uczciwości. Koronacja odbyła się z niebywałym przepychem w sali "Balowej", z udziałem władz konwiktowych, gimnazjalnych i samego Ojca Rektora Wileńskiego Domu oo. Jezuitów!

Edmund I Esze - bijał nas rzadko. Częściej bronił przed silniejszymi i zyskał miano Edmunda "Sprawiedliwego". Zdał maturę po dwóch latach i - abdykował. Pozostawił po sobie szacunek, podszyty lekkim strachem, co było warunkiem utrzymania pokoju w naszym niespokojnym społeczeństwie.

Po krótkim interregnum i długich, bardzo burzliwych, obradach wybraliśmy nowego Cesarza - przewagą jednego głosu!

Został nim Andrzej II Wołczaski z przydomkiem "Szalony" i przez dwa lata nie dał się... zdetronizować, szelma!!! Od dawna siadywał po kilka lat w różnych klasach, tłukł wszystkich po kolei i palił papierosy.

Ale miał przy tym wszystkim nieodparty wdzięk, był odważny, nie podlizywał się nikomu i - choć był o niebo brzydszy od Henia Mikulskiego, konwiktowego i pierwszego amanta - kochały się w nim prawie wszystkie gimnazjalistki w mieście.

Mnie wprawdzie złamał lewą rękę (no, powiedzmy pękła mi trochę w nadgarstku! - przegrał ze mną w ping-ponga i tak "serdecznie" ją uścisnął) - ale polubiłem go i jakoś mu to darowałem.

Ten sam Andrzej Wołczaski tłukł Niemców gdzieś nad Bzurą, był znakomitym żołnierzem i stracił rękę w jakiejś bitwie...! Andrzej II Szalony! Cesarz Konwiktu Jezuitów w Wilnie.

Czemu wybrałem akurat te wspomnienia z mego stażu w Gimnazjum i w Konwikcie? Chciałem podkreślić pewien walor wychowawczy Ojców Jezuitów, który mnie osobiście pomógł przejść dość szczęśliwie przez nielekkie i skomplikowane meandry naszych czasów. Nasi wileńscy Ojcowie byli humanistami. Rzeczywiście nic, co ludzkie, nie było Im obce.

Warto wspomnieć kilka nazwisk Ojców, z którymi byliśmy przez tyle lat związani:

Kazimierz Kucharski, Tomasz Rostworowski, Henryk Dąbrowski, Edmund Ząbek, Józef Czudek, Emil Życzkowski i Jan Wojciechowski - nasz wieloletni Wychowawca i Prefekt Konwiktu.

Daj nam Panie Boże takich ludzi teraz i na przyszłość! Niniejsze wspomnienia, może niepełne, ale bardzo osobiste, niech świadczą o naszej wdzięczności także i dla tych warszawskich ojców, którzy tak serdecznie przyjęli naszą wileńską grupę i dali nam możność tylu spotkań na Rakowieckiej!

Rozproszeni po całym niemal świecie, szukaliśmy nie tylko naszych rodzin, ale i naszych kolegów.

Znaleźliśmy się razem. Mamy u Was, Ojcowie, nasz wspólny dom!

Dziękujemy!

Zygmunt Kęstowicz, uczeń nr 263, Gimnazjum nr 960 OO. Jezuitów w Wilnie

Matka i serce syna

11 XII 1996

Droga pani K. Z.

Mieliśmy wtedy po czternaście lat... Cała nasza klasa szła czwórkami spod kościoła Świętego Kazimierza do kościoła Świętej Teresy... Przed nami i za nami - inne wileńskie gimnazja i szkoły... A taka cisza, jakby na Ostrobramskiej ulicy nie było nikogo!...

Czapki zdjęte, na rękawach krepa. Nikt nam nie kazał jej zakładać...

W ciasnej uliczce - tłok! Wzdłuż, na chodnikach siostry zakonne z zapalonymi świeczkami... płaczą. W otwartych oknach - dywaniki z orłami i narodowe flagi, przewiązane czarną wstążką... I świeczki... w każdym oknie zapalone świeczki...

I nagle w tej ciszy odzywa się ostrobramska sygnaturka! A za nią - dzwony Świętej Teresy, Świętego Michała, Świętego Kazimierza, Świętego Jana, i ten potężny katedralny... Rozdzwoniły się też wszystkie cerkwie i zbory...

Kondukt żałobny ruszył pod Ostrą Bramę.

I... znów chwila ciszy: - To Pani Ostrobramska żegnała Matkę i Serce Syna...
Szliśmy, ściśnięci jeden przy drugim, wśród wielkiego tłumu i zdawało się, że cała Polska zbiegła się do Wilna. Nikt nikogo nie popchnął, nikt na nikogo się nie obruszał. Tak doszliśmy do cmentarza na Rossie.

Całe Gimnazjum Jezuitów, od ósmej klasy do wstępniaków znalazło się akurat przed kwaterą "Kochanych Chłopców na Rossie" - po drugiej stronie ulicy... Ustawiliśmy się w tyralierę i - zapamiętałem dokładnie ten moment!! Wpatrzeni byliśmy w przechodzące przed nami czoło konduktu...

Nagle czuję, że ręka mego kolegi z lewej - szuka mojej ręki... Chwyta ją i mocno ściska... Ja w swojej lewej mam czapkę... Pakuję ją do kieszeni, chwytam rękę kolegi z prawej i też mocno ją ściskam...

I tak dotrwaliśmy chyba do końca pogrzebu - Wacek Szyszko, ja i Zdziś Wróblewski... Oni też szukali r ą k swoich kolegów...

Sześćdziesiąt... dokładnie sześćdziesiąt lat temu.
Z.K.

Zygmunt Kęstowicz
Na obrotowej scenie życia. RYTM. Warszawa 2002

Na zdjęciach: Autor książki, Janina i Zygmunt Kęstowiczowie ...na całe życie - Warszawa, osiedle Ostrobramska, początek XXI w.,

Nasz Czas 3 (592)