Mirosław Gajewski

Wspomnienia z wydarzeń powstania
listopadowego na Wileńszczyźnie

Zbliża się kolejna rocznica wybuchu powstania listopadowego. Właśnie ciemnego jesiennego dnia 29 listopada 1830 roku, na ziemiach już nieistniejącego państwa Rzeczpospolita Polska rozpoczął się zryw narodowowyzwoleńczy ogólnie znany pod nazwą powstania listopadowego. Głównym bodźcem do zorganizowania powstania było ciągłe nękanie ludności tych ziem przez władze zaborcze. Jak wiemy, Rzeczpospolita przestała istnieć w wyniku III rozbioru, który nastąpił w 1795 roku. Te szczytowe przejawy protestu dojrzewały w ciągu ponad trzydziestu lat srogich prześladowań. Początek powstania nastąpił w Warszawie, od zajęcia kilku strategicznie ważnych budynków. Na Litwie, dopiero wiosną następnego roku zaczęły powstawać pierwsze oddziały partyzanckie. Na interesującym nas terenie, czyli na Wileńszczyźnie, działało kilka niezbyt licznych oddziałów - pod dowództwem K. Parczewskiego w okolicach Niemenczyna, grupa J. ks Giedrojcia zajmowała tereny na północ od Wilna, zaś w okolicach Mejszagoły i Szyrwint walczył oddział pod dowództwem J. Horodeńskiego. Pod Wilno przybywały także grupy powstańców z innych powiatów. Nasz dzisiejszy artykuł będzie poświęcony mało znanym wydarzeniom z powstania w okolicach Mejszagoły i terenach pomiędzy tym miasteczkiem a Szyrwintami. Głównym źródłem wiedzy o powstaniu są wspomnienia uczestników tych historycznych wydarzeń. Szczęśliwym trafem, do naszych dni przetrwało kilka ciekawych dokumentów, dotyczących powstania w okolicach Wilna, których autorami są bezpośredni uczestnicy walk. Są to wspomnienia Konstantego Parczewskiego pt. "Powstanie w okolicach Niemenczyna" oraz tekst anonimowego autora o walkach powstańców na terenach pomiędzy Mejszagołą a Szyrwintami. Parczewski w swej pracy przedstawił nie tylko wydarzenia z okolic Niemenczyna, lecz także swe późniejsze przygody już po złączeniu się z oddziałem Dembińskiego. Oba unikalne dokumenty na piśmie ukazały się jeszcze w 1845 roku, w wydawanych w Paryżu "Pamiętnikach Polskich". A więc - pierwszy z przedstawionych dokumentów w dość lakonicznej formie wskaże dla Czytelnika główne wydarzenia z powstania w powiecie wileńskim (zwłaszcza w jego płn. zach. części), zaś drugi, autorstwa K. Parczewskiego, odzwierciadla próbę zagarnięcia przez powstańców miasteczka Mejszagoła. Oba dokumenty opisują wydarzenia z okresu wiosna - lato 1831 roku.

Powstanie powiatu wileńskiego przez A.... J....
Jednego w powstaniu tym uczestnika (1831.)

Kiedy już ogólny plan do skutku miał być przywiedziony, najpierwszą patriotów myślą było pośpieszyć przed zebraniem się wojsk nieprzyjacielskich do zajęcia Wilna, jako głównego punktu do rozwinięcia następnych działań. Podług tego planu powstańcy ze wszystkich stron powiatów otoczyć mieli Wilno i za pomocą znacznego patriotycznego ducha mieszkańców tego miasta zmusić nieprzyjaciół do złożenia broni.

Według zebranych ówczasowych wiadomości nie liczono więcej w Wilnie moskiewskiego wojska nad cztery tysiące ludzi. Oprócz tego w powiatach gubernii były małe załogi, a największa znajdowała się w mieście Wiłkomierzu pod dowództwem generała dywizji Bezobrazowa; była ona złożona ze szwadronów zapasnych całej dywizji huzarów i nieco piechoty z garnizonów zebranej. W ogóle załoga Wiłkomierza miała tysiąc siedemset kilkadziesiąt ludzi ze znacznym zapasem sukna, broni lekkiej i amunicji.

Nie było jeszcze w powiecie wileńskim powstania, gdy Bezobrazow przestraszony ruchem na Żmudzi, w Upitskiem i części powiatu Wiłkomierskiego, postanowił wyjść z miasta Wiłkomierza i spaliwszy most na Świętej rzece udał się wprost drogą do Wilna. Patrioci powiatu Wileńskiego dowiedziawszy się o tym, uważali za konieczny obowiązek bez względu na największe narażenie, zastąpić mu drogę, aby nie dopuścić połączenia się jego z siłami nieprzyjacielskimi w Wilnie, zabrać broń i amunicję i inne potrzeby wojenne, które z sobą z Wiłkomierza uprowadzał, na koniec rozpocząć powstanie od spotkania się z uciekającym niejako nieprzyjacielem, tak, iżby to pierwsze powodzenie zapał powstańców i do uderzenia na Wilno odważniejszymi uczynić ich mogło. Tej więc prawie chwili, kiedy Bezobrazow z Wiłkomierza wyruszył, wybuchnęło powstanie w powiecie Wileńskim o trzy mile od Wiłkomierza, w miejscu zwanym Wieszy nad rzeką Szyrwintą, dlatego na ten cel wybranym, że rzeka ta rozlana w porze wiosennej ułatwiała wstrzymanie zbrojną siłą postępu Bezobrazowa. Zebrało się tam w jednym i umówionym czasie tak z Wilna, jak z rozmaitych stron przybyłych mnóstwo obywateli i w ogóle tysiąc kilkaset ludzi, lecz w liczbie tej nie było więcej jak sto strzelców mających broń ognistą dobrze opatrzoną i odważnie się poświęcić gotowych.

Rozebrano natychmiast most na rzece i porobiono z mostowia nad brzegiem rzeki barykady. Za zbliżeniem się Bezobrazow nie mając żadnego działa kazał z ręcznej broni rzęsisty sypać ogień, lecz gdy te strzały zakrytych barykadami strzelców nie ustraszały, wykomenderował małe oddziały do robienia mostu, które po kilkakrotnych usiłowaniach zawsze ze stratą cofać się musiały, bo za zbliżeniem się na metę, trafne strzały powstańców ubijały Moskali, a przeciwnie strzały Moskali żadnej straty nie przynosiły. W ciągu tej kilkunastogodzinnej na otwartym polu walki, kazał Bezobrazow czy to dla przerażenia powstańców, czy też z właściwego barbarzyńców sposobu, palić wsie pobliskie, a tymczasem wysłał mały oddział ku Wiłkomierzowi dla dowiedzenia się, ażeli nie może się ratować odwrotem. Lecz szczęśliwym trafem spotkało ten oddział kilkadziesiąt ludzi na odgłos powstania z pod Wiłkomierza śpieszących. Ludzie ci wstrzymali, rozbroili i do niewoli zabrali cały ten oddział, tak, iż ledwo jeden oficer ucieczką się ratował i Bezobrazowowi wiadomość przynieść mógł, że także z tyłu już zupełnie jest odcięty. W takim stanie rzeczy Bezobrazow broń złożyć i poddać się postanowił. Niepospolity być musial jego przestrach i musiał wcale nie wiedzieć, z jakiego rodzaju siłą zbrojną ma do czynienia, kiedy przez wysłanego parlamentarza oświadczył, że się poddać postanowił i wprost sam pragnie rozmówić się z generałem wojsk polskich, dowodzącym zbrojną siłą.

Nie umiano korzystać z jego mylnych wyobrażeń: nie należało odkrywać kto i kim dowodzi, lecz żądać bezwarunkowego złożenia broni, co natychmiast byłby uskutecznił. Dowodzący naówczas siłą powstania Hipolit Łabanowski, człowiek pełen prawych uczuć patriotycznych i najcnotliwszy Polak, przy najodważniejszym sercu nie pokonane mając wyobrażenie, że wszyscy Rosjanie równą pałają żądzą zrzucenia despotycznego jarzma, nakoniec krzepiący się trunkiem śród nocy bezsennie spędzonej i niepokojony może w sumieniu z powodu zabicia własną ręką na tymże placu jednego z poczciwych patriotów obywatela Kondratowicza za kilka słów przeciwko sobie wyrzeczonych, w odpowiedzi parlamentarzowi bez zastanowienia i naradzenia się z otaczającymi go godnymi rodakami, wykrzyknął: "Ja tu jestem dowódcą, dawny przyjaciel generała!". Po takim objaśnieniu zdziwiony i zapewne tym zawstydzony Bezobrazow, że prawie bezbronnych powstańców pokonać nie zdołał, posłał znajdującego się przy nim najpodlejszego z ludzi urzędnika wicegubernatora Listowskiego z powtórnymi do dowódcy naszego propozycjami. Urzędnik ten uwiódł podstępnie Łabanowskiego, zapewniając, że Bezobrazow będąc równego z nim sposobu myślenia, przyrzeka złożyć broń i amunicję, byleby jego osobę z honorem do Wilna przepuścił. Łatwowierny i niezastanawiający się nad konsekwencjami Łabanowski z chlubą ogłosił nam zawartą z Bezobrazowem niby umowę, przejścia mu dozwolił, bezpieczeństwo osoby generała nieprzyjacielskiego zaręczył i sam asystować do pewnego punktu drogi obiecał. Lecz zaraz na noclegu, kiedy swych gości Łabanowski przyjmował, dostrzegł podstęp i chytrość z nim traktujących. Nie umiejąc dać sobie rady, rzekł do zaufanych, że się zawiódł i żałuje uczynionego nierostropnie kroku, a zostawić musi innym poprawienie tego co zrobił. Kiedy więc nazajutrz Bezobrazow przeprawiwszy się z wojskiem przez rzekę, słowa danego dotrzymać nie myślał i Łabanowskiemu pod eskortą przy sobie jechać kazał, przerażeni postępkiem Łabanowskiego patrioci, zebrawszy na prędce ile można uzbrojonych ludzi, postanowili atakować Bezobrazowa w pochodzie. Lecz już ani pozycja, ani materialna możność usiłowaniom ich nie odpowiadały. Tylko niepohamowanemu zapałowi i uczuciu zemsty za zdradę, winni byli powstańcy, że pochód zdrajcy ciągle niepokojąc, zabrali czyli oderwali od jego oddziału dwieście osiemdziesiąt ludzi, część broni i amunicji. Przybywszy mimo ważnych strat nie bez triumfu jednak do Wilna, Bezobrazow więźnia Łabanowskiego oddał w ręce znanego z morderstw i okrucieństw generała gubernatora wileńskiego Chrapowickiego, który natychmiast Łabanowskiego rozstrzelać rozkazał. Tak więc niebaczne zawierzenie, słabość i ślepota przyśpieszyły grób Łabanowskiego i pozbawiły powstańców korzyści, które już w swoim ręku mieli. Pomimo wyraźnych i nie darowanych błędów, które powstaniu najboleśniejszą klęskę zadały, żałowano powszechnie tego z uczuć patriotycznych znanego dowódcy naszego powstania.

Skrycie przygotowane i nagle wybuchłe powstanie powiatu wileńskiego, po stracie dowódcy nie tylko nie upadło, ale nawet szerzyć się i organizować zaczęło. Jakoż w tym samym czasie o trzy mile od Wilna na trakcie pocztowym do Dyneburga w Niemenczynie, Konstanty Parczewski ważne zebrał powstańców siły, przeciął nieprzyjaciołom komunikację, zabierał kurjerów i snujące się oddziały wojsk nieprzyjacielskich, na koniec ciągle przerażał strachem dowódców moskiewskich w Wilnie. Po nieszczęśliwym zaś wypuszczeniu Bezobrazowa, xiąże Józef Giedrojć, zebraną przez siebie znaczną siłę powstańców na drodze z Wilna do Malat idącej utrzymywał i szczęśliwie podjazdy moskiewskie z Wilna wysyłane pokonywał. Na trakcie zaś pocztowym z Wilna do Wiłkomierza między Mejszagołą a Szyrwintami niedaleko karczmy Lipówka zwanej, w lesie, Ignacy Jeśmian zebranymi kilkomaset strzelcami uzbrojonymi dowodził. Na koniec w miasteczku Szyrwintach Jan Horodeński jazdę urządzał i ważne w tym położył zasługi. W Szyrwintach także zgromadził się Komitet i działał tam według możności gorliwie gromadząc i porządkując siły, nabywając i dostarczając powstańcom broń, amunicję, konie i żywność.

Wszystkim wspomnianym dowódcom oddać sprawiedliwość należy, że dla miłości Ojczyzny wzorowe czynili poświęcenia swych majątków i osób i że każdy z nich z osobna takie posiadał w okolicach zaufanie, iż na pierwsze ich wezwanie wszyscy prawie mieszkańcy skwapliwie biegli pod rozwinięte przez nich narodowe chorągwie i tyle mogli byli mieć ludzi, ile zdrowych i zdatnych w zakresie dowództwa ich się znajdowało. Lecz na nieszczęście brak broni i amunicji zniewalał w każdym miejscu ograniczać obrońców liczbę, wolano więc zmniejszać masę do powstania przybiegającego ludu, aby go próżno nie odrywać od rolnictwa. Kiedy się organizowanie zawiązywało i rozwijało, przybyli skrycie z Wilna A... G... i L... Z... i udzielili Komitetowi dwa plany dalszego działania w powiecie wileńskim; pierwszy, aby wybrać w Litwie Naczelnika, na co się zgodzono, drugi, aby niezwłocznie atakować Wilno, do czego dwa punkty strategiczne wskazywano, to jest Niemenczyn i Czabiszki. Przeciwko temu drugiemu planowi najsilniej się oparto i w dyskusjach przekonywano, że te punkta do ataku Wilna mogłyby być dogodne dla wojsk regularnych, nie zaś dla powstańców bez dział, dostatecznej ręcznej broni i amunicji, że gdyby się było powiodło rozbroić Bezobrazowa, wówczas z jednej strony nieporównany zapał przy zdobytej broni z amunicją, z drugiej małe moskiewskie siły w Wilnie były by mogły ułatwić zdobycie Wilna; dziś uważano to za niepodobieństwo, radzono więc zawiesić ten plan i stanowczo opierano się połączeniu sił w tych punktach, co poświadczają protokoły Komitetu wiernie zapisywane.

Pomimo tego, kiedy się inne powiaty na ten plan zgodziły, zgromadzono powstańców około Czabiszek do wsi Kowgan i skutki tego działania są wiadome. Tymczasem do Wilna coraz więcej przybywało sił moskiewskich i nieprzyjaciele czynnie obmyślali środki stłumienia powstań. W tym celu porozsyłali na rozmaite punkta dostateczne komendy, a między innemi xięcia Chyłkowa z oddziałem 6000 wojska i 12 działami wysłali na Szyrwinty do Wiłkomierza dla zgaszenia, jak ogłaszali, pożaru i dla uprzątnienia drogi dla sił następnie do powiatów wysłać się mających. Mimo wczesnej i dostatecznej wiadomości o sile komendy Chyłkowa, dowódcy powstania Ignacy Jeśmian i Jan Horodeński wzbraniać mu przejścia postanowili. Jakoż w punkcie leśnym pod Lipówką strzelcy pod dowództwem Jeśmiana, postępujący tamtędy oddział generała Chyłkowa ogniem ręcznej broni powitali. Na próżno kazał on zatoczyć działa na pozycje i dawać z nich ognia, bo wystrzały do lasu drzewa tylko raziły. Wysłał więc dróżkami lasu piechotę, a przeciw Horodeńskiemu jazdę. Tam więc broń prawie wyłącznie myśliwska z karabinowym spotykała się ogniem, a kosa ścierała się z bagnetem. Walka była nierówna, lecz zacięta i prawdziwie z jednej strony wymuszonego honoru, z drugiej rozpaczy była obrazem. Z jednej i drugiej strony wielu padło trupem. Moskale liczyli w zabitych majora i kilku niższego stopnia oficerów. Horodeński z jazdą cofnął się do Wiłkomierza, Jeśmian na miejscu pozostał, a Chyłkow doszedłszy do Szyrwint nie tając swojego podziwienia, że ośmielono się go atakować z tak mało znaczącą siłą, nie odważył się iść dalej i nie szedł już na Wiłkomierz, lecz cofnął się w bok małymi dróżkami przez Giedrojcie, Malaty do Święcian. W Giedrojciach jeden zapaleniec na czele kilkunastu drogę mu zastąpił, kilku z jego komendy ubił i sam padł trupem, a co było powodem zamordowania przez podkomendnych Chyłkowa prawego i cnotliwego obywatela, ojca sześciorga dzieci Justyna Dmochowskiego.

Zobopólny interes byłby przy dłuższym trwaniu powstania nakazał szanować prawa wojenne i z czasem sami Moskale byliby naśladowali postępowanie ludzkie powstańców i przestali mordować jeńców bezbronnych. Jakoż już tak czynić zaczynali. Na dowód tego, przytaczam następujące zdarzenie. Kiedy Chyłkow wysłał do Wilna mały oddział z oficerem z raportem o zaszłym spotkaniu i o udaniu się inną drogą, podkomendni Jeśmiana zatrzymali ten oddział i zgodzili się przepuścić go na słowo honoru, że w zamian jeńcy z powstania wzięci, a do Wilna przeprowadzeni, zwróceni będą. Przystali na to Moskale i obiecali odesłać nam naszych jeńców. Jakoż zaraz dopełnili tego zobowiązania i uwolnili ich nazajutrz. Wkrótce po ustąpieniu z Kowgan sił zebranych, tąż drogą z Wilna do Wiłkomierza wysłany został pułkownik Werzulin z dwoma działami i tysiąc kilkaset ludźmi. Oddział ten złożony był z dzikich hord Kozaków mylnie Czerkasami zwanych. Po świeżym z Chyłkowem wypadku, nikt prawie nie atakował go i ledwo nad Świętą rzeką w samym Wiłkomierzu małego doświadczył oporu, gdzie w przepływaniu przez rzekę kilkunastu ludzi mu ubito. Jeśmian tylko zostawał na swoim stanowisku, zabierał małe oddziały wojska nieprzyjacielskiego, zdobywał amunicję i dotrwał aż do przyjścia wojsk regularnych z Królestwa Polskiego. Między innymi w maju, uwiadomiony Jeśmian o wysłaniu z Wilna seciny Kozaków dla rozpoznania traktu przez Ojrany ku Kiernowowi, uczynił na nich pomyślną wyprawę. Gdy bowiem w majątku Józefa Narbutta, Europą zwanym, blisko Kiernowa Kozacy ci się rozgościli i żywność dla siebie i dla koni zabierali, wysłał Jeśmian skrycie do lasu Ojran, własności xięcia Giedrojcia, na zasadzkę strzelców w liczbie stu, a z drugiej strony z kolumną inną strzelców podsunął się do Kiernowa z tyłu domu Narbutta w pewnej odległości i kazał uderzyć w bębny. Na ich odgłos Kozacy śpiesznie dosiedli koni i zaczęli się cofać, ale natrafili na zasadzonych w lesie strzelców i przebyć musieli ogień z ręcznej broni, którą ubito im kapitana i dwie części ludzi. Świadek tego zdarzenia opowiada, że kapitan ten siadając na konia, rzekł do domowych Narbutta: "Nie jestem tchórzem, lecz słyszę jakby wyrocznię w sercu moim, że dziś koniecznie zginąć muszę."

Konstanty Parczewski
Powstanie w okolicach Niemenczyna

(urywek)

(...) Siły nasze były następne: Horodeński miał szwadron jazdy jednostajnie ubranej i nieźle uzbrojonej zdobytym przy rozpoczęciu powstania na Bezobrazowie rynsztunkiem, oddział Giedrojcia miał około 200 ludzi tak strzelców, jako też kosynierów, mój ze 400 się składał, licząc w to 50 konnych pod dowództwem jednego z dawnych legjonistów. Dowiedziawszy się, że w Mejszagole o mil cztery od Wilna, stoi kompania piechoty moskiewskiej, zamierzaliśmy ufni w przewyższające siły nasze, stamtąd ją wyrugować, lecz ponieważ nieprzyjaciel osadzony w murowanej karczmie mógł z łatwością oprzeć się dziesięciokroć większej sile, tym bardziej źle uzbrojonym powstańcom, zdawało się nam, że postrachem zmusimy go do opuszczenia Mejszagoły, a w odwrocie naprowadzimy na zasadzkę. W tym celu Horodeński z jazdą swoją i dodanymi z mojego oddziału 70 strzelcami miał w nocy z piętnastego na szesnasty maja fałszywy zrobić atak, my zaś ominąwszy Mejszagołę o milę z drugiej strony w lesie Dębówka zwanym, stanęliśmy o świcie. Tam od wysłanych dla zajęcia naprzód tej pozycji kilkunastu strzelców dowiedzieliśmy się, że pluton Kabardyńców tylko co z Wilna do Mejszagoły przyjechał. Lękając się ażeby to nie było tylko przednią strażą większych sił z Wilna nadciągających, wysłaliśmy w tę stronę na zwiady oddział nasz jazdy, który zaledwie małe pół mili odjechał, napotkał nieprzyjacielską piechotę. Chociaż już świtać zaczynało, lekka mgła w dolinach zakrywała dalsze przedmioty. Dowódca oddziału naszego sądząc, że z nielicznym nieprzyjacielem ma do czynienie, śmiało uderzył i gonił za uciekającymi; lecz wkrótce przywitany został kartaczami i plutonowym ogniem. Padło z naszej strony kilku, reszta potrafiła się schronić do pobliskiego lasu przynosząc nam wiadomość, że piechota z działami i jazdą ku nam nadciągają. Od strony Mejszagoły żaden wystrzał słyszeć się nie dawał, sądziliśmy przeto, że ważne przeszkody nie dozwoliły Horodeńskiemu uskutecznić ułożonego ataku. Widząc zaś, że nasze zamiary odkrytymi już zostały i że z małego klinu lasu łatwo przez wystrzały działowe i piechotę możemy być na pole wyparci, zdecydowaliśmy się przejść na drugą stronę drogi, gdzie o kilkaset kroków gęsta puszcza zabezpieczyć nas mogła. Zaledwośmy zeszli z pozycji, nieprzyjaciel się pokazał i odprzodkowawszy działa, granatami do nas strzelać począł. Te jednak nic nam złego nie zrobiły, zdążyliśmy niebawem ujść w głąb lasu.

Tymczasem gorsza daleko czekała naszych za Mejszagołą porażka. Horodeński opóźnił się trochę i już za dnia przybył pod miasteczko, nic nie wiedząc o nadciągających nieprzyjacielowi posiłkach. Wystrzały działowe zbyt dalekimi się dla niego wydały, ażeby je przeciwko nam wymierzone być sądził. Nieprzyjaciel przeciwnie, oczekując zapowiedzianej pomocy, ani myślił z obronnej karczmy występować. Nastąpiła więc wzajemna obserwacja bez żadnych zaczepnych kroków. Horodeński nie mógł za dnia prawdziwego przypuścić ataku, nie lękając się wszakże z ich strony wycieczki, za długo na nieszczęście na miejscu pozostał. Nadciągnęły tymczasem niepostrzeżone od naszych za górą działa i jazda nieprzyjacielska. Niespodziany kartaczowy ogień zamieszał jazdę Horodeńskiego, która nie mogła dotrzymać placu i pomimo usilności dowódców rzuciła się do ucieczki, zostawując nielicznych strzelców. Ci w przypadku mogli byli jeszcze bronić się od nacierających Kabardyńców, lecz nieprzyzwyczajeni do szyku skupić się nawet nie mogli. Las był prawie o milę stamtąd odległy, padli więc wszyscy pod razami nieprzyjaciela, kilku tylko, którzy dopadli konnych, potrafiło ratować się ucieczką. Tak więc spodziewane korzyści, skończyły się z niemałą naszą klęską. Zebraliśmy się wprawdzie drugiego dnia o mil trzy stamtąd w Olanach, ale już znacznie uszczupleni i na duchu podupadli. Nieprzyjaciel jednakże z naszego złego położenia nie korzystał i z całymi siłami wrócił do Wilna, posunęliśmy się więc i my za nim i o milę od Mejszagoły na drodze do Wiłkomierza, w lesie zwanym Lipówka stanęliśmy obozem (...).

Na zdjęciach: Józef Giedrojć, Dezydery Chłapowski, Stanisław Radziszewski, Henryk Dembiński, Konstanty Parczewski, Karczma w Mejszagole (stan w 1924 r.), wymieniona we wspomnieniach K. Parczewskiego

Nasz Czas 46 (585)