Maria Nekanda Trepka

Wspomnienia o Jerzym Karnowiczu
(Jurgis Karnavičius)
(1884 - 1941)

Autorka wspomnień urodziła się po I wojnie światowej, już w niepodległej Litwie, na Laudzie. Uczyła się czytać z "Potopu", bo były tam opisane jej strony - posiadłość Dziadka, Goszczuny, gdzie "Gościewicze Dymni smołę warzyli".

W tychże Goszczunach mieszkała do piętnastego roku życia.

Gimnazjum ukończyła w Wilnie, szkoła mieściła się w gmachu Konserwatorium, w którym Juka Karnavičius (Jurgis, syn kompozytora) był rektorem przez 40 lat.

W czasie wojny pracowała sezonowo w różnych częściach Litwy. Należała do AK i z tego powodu była więziona przez pół roku na Łukiszkach.

W 1942 roku wyszła za mąż za studenta medycyny Kazimierza Nekanda Trepkę. Do Polski wyjechała w 1945 r. Od 1962 roku zamieszkuje z dziećmi w Białej Podlaskiej. W 1965 roku otrzymała tytuł magistra bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Do emerytury (1981) pracowała jako kierownik Ośrodka Dokumentacji Naukowej w Bialskiej Filii AWF w Warszawie.

Obecnie zajmuje się Stowarzyszeniem "Wspólnota Rodowa" Nekanda Trepków, należy do Towarzystwa Naukowego Przyjaciół Hugenotów. Pisze różne prace, prowadzi szeroką korespondencję.


Historia przyjaźni z Karnowiczami zaczęła się w Wendzgolu, gdzie wtedy mieszkali moi Dziadkowie. To była połowa lat dwudziestych, Dymitr Karnowicz syn sędziego, po rewolucji przyjechał do swojej litewskiej posiadłości Dejryszki w powiecie kiejdańskim oddalonej 3 km od Wendzgola, majątku mojej Babci.

Dmitrij Karnowicz był zamiłowanym myśliwym i jego terenem łowieckim szybko stały się pola wendzgolskie. Jako dobrze wychowany i kulturalny człowiek, przed rozpoczęciem polowania udał się do właścicieli z prośbą, o pozwolenie polowania na ich terenie.

Był tak miły, że został zaproszony na herbatę i zachęcony do ponowienia odwiedzin. Znajomość się rozwijała i wkrótce Dmitrij Ławrowicz stał się przyjacielem domu moich dziadków.

Zachował się list babci do córki, a mojej Matki w Kownie, w którym pisze, iż w czasie choroby na tyfus mego wuja Tadeusza, Dmitrij Ławrowicz był jak "Anioł" - tak troskliwie opiekował się chorym.

Jak to się stało i kiedy mój ojciec poznał brata Dmitrija, Jurija, nie wiem. Byłam za mała, aby interesować się znajomościami dorosłych. Czynnikiem decydującym o nawiązaniu bliższej znajomości było myślistwo. Ale kiedy to się stało nie wiem.

W 1928 r. przenieśliśmy się w Kownie z ulicy Orzeszkowej 12, na Orzeszkową 21, do kamienicy, w której na piętrze mieszkał Jurij Ławrowicz z synem kilkunastoletnim Juką. Rodzice już wtedy przyjaźnili się z Karnowiczami. Jurij Ławrowicz pracował wtedy w orkiestrze Teatru Opery w Kownie, grał tam na altówce. My wiedzieliśmy, że jest muzykiem, kompozytorem, a to granie w orkiestrze było konieczne dla utrzymania rodziny.

Chodziliśmy w tym okresie często do opery, jak mi się teraz wydaje na ulgowe bilety, które przysługiwały pracownikom teatru. Wtedy zobaczyłam wiele oper z klasyki włoskiej w bardzo dobrej obsadzie, gdyż w Kownie występowali także artyści operowi rosyjscy: Smirnow, Sobinow, Kuznecowa, Piotrowskij i baletmistrz Pietrow.

Mieliśmy stałe miejsca na balkonie, z prawej strony, blisko orkiestry i widzieliśmy wszystkich grających. Wielu z nich znaliśmy przez Jurija Ławrowicza i nawet niektórzy bywali u nas w domu jak Pokrowscy Piotr i Konstanty (wiolonczelista i skrzypek). Wadim Strughoff też wiolonczelista, który nawet przyjeżdżał z Karnowiczami do Goszczun - majątku mojej mamy i cioci. Bywało tak, że rodzice wychodzili z Jurijem Ławrowiczem wieczorem do znajomych czy do teatru, a do nas przychodził Juka jako starszy opiekun. Częstowałyśmy go ciastkami i kompotem z pomarańcz. Juka, grzeczny chłopiec, starał się z nami bawić i udawał, że go nie nudzimy. Po 70-ciu latach, kiedy spotkaliśmy się z Juką już jako mocno starsi ludzie, to mu przypomniałam te wieczory, które on, młody 16-to letni chłopiec, musiał spędzać z małymi dziewczynami. Juka dżentelmen powiedział, że mu było miło, ale ja w to nie wierzę .

Do Goszczun Karnawiczowie przyjeżdżali najczęściej wczesną jesienią na kaczki i na kuropatwy, naturalnie z psami Neronem, wyżłem z obciętym ogonem i Helwą, pięknym seterem irlandzkim. Dmitrij Ławrowicz twierdził, że ma "górny" węch doskonały.

Pamiętam te pęki kuropatw, które przynosili do domu. Wieszało się je w lodowni, żeby skruszały. Do rytuału obowiązkowych zajęć należało także łowienie niewodem ryb w goszczuńskim stawie albo w Laudzie, gdzie oprócz ryb były i raki. Niewód ciągnęli zazwyczaj Jurij Ławrowicz z Tatusiem, a my obskakiwałyśmy brzeg, do którego panowie ciągnęli sieć.

Mój Boże, ile to było radości i jakie to niepodobne do rozrywek dzisiejszej młodzieży. To był prawdziwy dom rodzinny, wszyscy razem spędzaliśmy czas. Nie czułyśmy podziału dorośli - dzieci. Wieczorami na fortepianie grali: Juka, który bardzo nam imponował swoimi umiejętnościami, Mama, czasem ojciec, ale niechętnie, bo grał ze słuchu i tylko do tańca.

Parę razy odbyły się w Goszczunach prawdziwe koncerty. Grali Jurij Ławrowicz i Wadim Strughoff, pierwszy na fortepianie a drugi na wiolonczeli. Nie wiem kto ustalał repertuar, ale niektóre utwory do dziś pamiętam, jak polonez Chopina, którego grał Juka. Na te koncerty przyjeżdżali nasi sąsiedzi i był to wielki ewenement w okolicy.

Jurij Ławrowicz z Juką przyjeżdżali raz do roku, ale Dmitrij Ławrowicz przyjeżdżał często i był traktowany jak członek rodziny. Miał swoje zajęcia, swój rozkład dnia tak jak i inni mieszkańcy Goszczun czy Wendzgola. Na polowanie chodził albo z Tatusiem, jeżeli ten był na wsi, albo sam, wtedy często odwiedzał sąsiadów i przynosił od nich nowiny, a zanosił upolowaną dziczyznę. Wieczorami panowie grali w winta lub preferansa. Dmitrij Ławrowicz , to był wielki szlachetny oryginał . Miał wygląd starego Indianina, a był jak sobie dziś przypominam jeszcze młodym stosunkowo człowiekiem, mężczyzną po czterdziestce. Zawsze poważny, lubił dyskutować i był erudytą. Skończył prawo i Jurij, według tradycji rodzinnej, ojciec ich był sędzią i zajmował wysokie stanowisko w hierarchii urzędniczej Rosji.

Nie wiem na pewno, ale wydaje mi się, że Dmitrij mieszkał przed wojną w Petersburgu. Był adwokatem, ale może się mylę.

Po polsku mówił dobrze, ale w rozmowie często przechodził na rosyjski, którym jak wszyscy Karnowiczowie władał po mistrzowsku .

Na pogrzebie mego Dziadka to On mówił najpiękniej i najserdeczniej .

W pierwszą rocznicę śmierci był razem z nami, razem z nami spędził Święta Bożego Narodzenia. Po wigilii mówił siostrze i mnie o naszym Dziadku tak ciepło i dla nas zrozumiale. Do dziś o tym pamiętam, a wtedy miałam niecałe 9 lat.

Dmitrij Ławrowicz bardzo dużo palił, cały czas widziało się Go z fajką. Wieczorami kładł z Babcią pasjansa, takiego co to prawie zawsze wychodzi, ale trzeba nad nim dużo myśleć.

Do dziś kładę tego pasjansa, a nosi on u nas nazwę "pasjans Miti''.

Lubił gotować i znał się na kuchni. Pamiętam jedną Wielkanoc, prawosławną, którą spędzaliśmy kilka lat później w Kompach. Stół uginał się pod różnorodnym jadłem. Samych pasch było kilka gatunków i to jakich.

Złośliwi mówili, że jest abnegatem; nie, to nieprawda, po prostu nie zwracał uwagi na wygląd tego, co nakładał. Taka postawa była zresztą zrozumiała u kawalera w prymitywnych warunkach wiejskich. Był patriotą rosyjskim i nigdy nie pogodził się z ustrojem, jaki panował w Jego ojczyźnie.

Bracia byli zupełnie niepodobni do siebie i zewnętrznie, i wewnętrznie.

Jurij Ławrowicz przystojny, zawsze zadbany, elegancko ubrany. Nawet jak wybierał się na polowanie albo na ryby, to starał się wyglądać estetycznie, wdziałam go kilkakrotnie we fraku za pulpitem dyrygenta, w smokingu, gdy wybierał się na przyjęcia towarzyskie, był nienaganny pomimo już później widocznej nadwagi. Bardzo pogodny, z ogromnym poczuciem humoru, był niezrównany w opowiadaniu dowcipów, które nigdy nie były ordynarne. Lubił towarzystwo, brylował wśród kobiet, które traktował z lekkim przymrużeniem oka, zresztą sama tego doświadczyłam. Bardzo grzeczny, układny, ale unikający poważniejszych tematów. Dopiero po kilku latach, kiedy miałam za sobą śmierć Matki, zsyłkę na Sybir Ojca, zaczął ze mną rozmawiać poważnie, ale o tym potem.

W 1931 r. umarła nasza Mama. Po Mamie odziedziczyłyśmy połowę Goszczun, opiekunami, ponieważ byłyśmy małoletnie zostali Ojciec i Dmitrij Ławrowicz Karnowicz . Ponieważ mieszkał na wsi jego lenipotentem został brat, chyba już wtedy Jurgis Karnavičius. Czy wyszłyśmy na tym dobrze nie wiem. Ojciec dostał od Jurija wolną rękę, a że był lekkomyślny, Goszczuny popadły w długi dosyć szybko.

Jurij Ławrowicz już wtedy był znanym kompozytorem, pisał jakieś utwory na zamówienie: poematy, kantaty, a także muzykę do spektakli teatralnych. W 1931 r. zaczął się poważnie zastanawiać nad napisaniem opery na kanwie poematu Mickiewicza "Grażyna''. Kto mu ten temat podsunął nie wiem, a może sam wymyślił temat litewski o fabule sensacyjnej, a przy tym mrocznej i tajemniczej. Na pewno rozmawiał o tym z Ojcem, ale nie przy nas. Wiem, że zastanawiał się komu powierzyć napisanie libretta, jak doszło do tego, że libretto napisał Kazys Inčiűra nie wiem. Pamiętam tylko jak Tatuś mówił, że Jurij nie chce, żeby to robił Polak. I miał rację. Opera według Mickiewicza z librettem Polaka byłaby dla Litwinów zupełnie niestrawna.

Sprawy muzyczne, które tak absorbowały Jurija w Kownie, w Kompach ustępowały przed polowaniami i rybołówstwem.

Do Komp przyjeżdżaliśmy latem, bo od jesieni do wiosny uczyłyśmy z guwernantką, by wstąpić do gimnazjum. Egzaminy były w czerwcu, a potem już byłyśmy wolne do października....

Goszczuny były odległe od Komp o 54 km. Dziś to żadna odległość, można ją pokonać samochodem, nawet wolno jadąc w godzinę. A wtedy to była wyprawa. Jechaliśmy albo zwykłą dwukonną bryką, dobrze wymoszczoną sianem, albo, i to było ciekawsze, małą bryczką Danusi, na dwie osoby i koniem pod wierzch. Tatuś jechał cały czas bryczką, a my zmieniałyśmy się co 25 km. Obie klacze były młode i dosyć nerwowe, trakenka Strzałka i angielka Łezka. Łezka była starsza i rozsądniejsza, więc była zaprzężona do bryczki, Strzałka mogła szaleć pod nami. Jechaliśmy przez Wendzgol, Kiejdany, Jaswojnie. Od Jaswojn było do Komp tylko 7 km dobrej drogi - gościńcem.

Kompy to była okolica szlachecka, złożona z kilku zaścianków.

Nie wiem czy Karnowiczowie utrzymywali kontakt ze wszystkimi sąsiadami. Pamiętam, że towarzyszami polowań byli sąsiedzi: Żutowt i Niwiński. Spotykaliśmy ich u Karnowiczów, ilekroć tam byliśmy. Taka typowa szlachta zagrodowa, ze swoimi zwyczajami, sienkiewiczowskim językiem i ze swoiście pojętym honorem.

Kompy Karnowiczów miały duży dom, z chyba 10-cioma pokojami, stosunkowo mały ganek, dużą werandę w prawym końcu i wejście kuchenne z lewej strony domu . Z tej samej lewej strony kilka kroków dalej stało "chateau"; był to murowany piętrowy budynek, który za naszych czasów służył jako skład, spichrz i częściowo baracholnik. Dawniej, jeszcze za czasów Ojca, Jurija i Dymitrija było to pomieszczenie gościnne.

U Karnowiczów była studnia, chyba jedyna w całych Kompach. Tam był taki zwyczaj od dawien dawna, że zamiast studni były dwa stawy, czysty i brudny. Ze stawu czystego brało się wodę do picia, do kuchni. Jednym słowem na użytek ludzi. Natomiast z brudnego stawu brało się wodę dla inwentarza. Tak nam tłumaczył ktoś z miejscowych mieszkańców. Czysty staw był co jakiś czas czyszczony, to znaczy szlamowany.

Oba stawy były z lewej strony domu i ten czysty miał wysoką starannie zrobioną kładkę do czerpania wody.

Z prawej strony domu był sad, dość stary i dość zaniedbany, który ciągnął się dalej koło werandy aż za dom. Coś sobie przypominam, że od sąsiadów oddzielał ogród i pas wysokich lip.

Za domem była piwnica, czy też lodownia nie pamiętam; wiem, że była niska, wyglądało, że jest częściowo wkopana. Dalej już były zabudowania gospodarcze, takie jak wszędzie na Litwie.

Jaki areał mialy Kompy pojęcia nie mam, gospodarstwem zajmował się Dmitrij Ławrowicz, naturalnie przy pomocy służby. Miał jakiś inwentarz żywy, ogród warzywny, bo do stołu podawało się nabiał, wędliny, jajka, warzywa i owoce, chyba swoje.

Dmitrij miał ambicje gospodarskie, znał się na kuchni i lubił zaimponować gościom swoimi umiejętnościami.

Dom był bardzo skąpo umeblowany; tylko w najpotrzebniejsze sprzęty, co się stało ze starymi meblami nie wiem.

Myśmy spały na salce nad werandą i właśnie tam pachniały nam lipy.

Z pobytów w Kompach doskonale pamiętam dwa wydarzenia. Pobyt w nocy na "ambonie" w czasie czatowania na dziki i łowienie węgorzy na sznury w Niewiaży, były to niezapomniane przeżycia.

Do lasu jechaliśmy końmi, a potem na piechotę do drzewa, gdzie była wybudowana drewniana platforma jakieś 10 m wysoka. Na niej myśliwi zasadzali się na grubego zwierza. Najczęściej ambona była budowana na brzegu polany, gdzie często sadzono coś czy też siano, żeby zwabiać zwierzynę.

Cały urok takiego polowania, moim zdaniem, był w tym, że zasadzało się wieczorem i obserwowało cały spektakl zasypiania jednej części mieszkańców lasu, jak ptaki i niektóre ssaki, a budzenia się i wyruszania na łowy drapieżników.

Kto wtedy był ze mną nie pamiętam. Wiem, że Danusi nie było, chyba był Tatuś i Jurij Ławrowicz i ktoś z Komp.

Las grał, bo nie tylko dochodziły do nas trzaski poruszających się zwierząt, ale i szumy wiatru. Nad ranem przyszły dziki, ale jakieś młode i małe. Dzięki Bogu panowie nie strzelali, bo "były daleko i za chrustami" jak orzekł - chyba Niwiński .

Dziś jak to piszę przychodzi mi na myśl, że dla Jurija to było nie tylko polowanie, ale i inspiracja wypowiadania się muzycznego, lecz wtedy rejestrowałam tylko swoje reakcje na dźwięki natury .

Na połów węgorzy musiał być ustalony odpowiedni czas, kiedy ci wędrowcy są w rzekach a nie w oceanie czy Morzu Sargasowym. To była druga połowa czerwca albo początek lipca, łąki nad Nieważą były już skoszone. Późnym popołudniem pojechaliśmy wszyscy nad już wcześniej upatrzony przez Jurija brzeg rzeki. Bo to on był specjalistą od łowienia na sznury węgorzy.

Rozłożyliśmy się obozowiskiem jakieś 20-30 m od miejsca, gdzie będą przeciągane w poprzek rzeki grube sznury z przymocowanymi do niego metrowymi sznurkami z haczykiem i przynętą na końcu.

Sznur był umocowany z obu stron rzeki do drzew i wisiał jakieś 40 cm nad lustrem wody. Wszystko to robił głównie Jurij z pomocą pozostałych panów. Teraz pozostało czekać na efekt do rana.

Dmitrij Ławrowicz zabrał z domu wszystko, co było potrzebne do sutej kolacji. Każdy z nas zabrał ze sobą koc do spaniau na powietrzu. Noc była piękna, ciepło, pachniało siano, które nam podesłali pod koce. Chociaż byłyśmy wychowane na wsi i z naturą żyłyśmy za pan brat, to jednak taka noc spędzona nad rzeką, przy ognisku, robiła duże wrażenie.

Wstał świt, wszystko było pokryte rosą, jak srebrem. Jurij Ławrowicz wstał cicho, wszyscy obserwowaliśmy go z uwagą. Wsiadł do łódki "duszegubki", to była tak zwana dłubanka, łódka zrobiona z jednego pnia drzewa, piekielnie wywrotna i trzeba było mistrza, żeby nią pływać. Miała tę zaletę, że poruszała się bezszelestnie.

Jurij, płynąc wzdłuż sznura, przeglądał wiszące sznurki. Prawie na każdym coś było, nie tylko węgorze. Zabawne, że sznury na których były węgorze, były skręcone tak, że się poskracały i węgorze trzepotały się w powietrzu. A było tak dlatego, że węgorz jak się złapie to kręci się wokół własnej osi bez przerwy. Bywa, że skręcony sznurek się urywa a węgorz z haczykiem w pysku płynie w dal.

Te złapane węgorze jedliśmy pod różnymi postaciami, ale najsmaczniejsze były węgorze, w takiej beczce bez dna.

Ja sobie określam te wspomnienia z Komp na rok 1932, a przecież to był rok intensywnej pracy Jurija nad "Grażyną". Nie ulega wątpliwości, że był On wtedy jak najgłębiej zaangażowany w pracę nad operą. Nie pamiętam czy w Kompach był jakiś instrument muzyczny, chyba nie, z tego wniosek, że muzyka powstawała w głowie kompozytora, niezależnie od zapisywania jej czy też utrwalania na instrumencie. Nie pamiętam Jurija zajmującego się muzyką w Kompach. A czy w ogóle widziałam Go komponującego. Pamiętam w Kownie już w czasie wojny jak pisał coś na zamówienie. W zasadzie to wyglądało zupełnie zwyczajne, kilka fragmentów muzyki na fortepianie, potem jakieś powtórki mniejszych kawałków i w końcu zapisywanie tego na papierze nutowym. Nie widziałam nigdy Jurija "natchnionego", podnieconego kompozycją. Czytałam o Chopinie, który też komponował przeważnie "na zimno" i tylko w wyjątkowych wypadkach ulegał nastrojom i emocjom. Prawdę mówiąc to Jurij Ławrowicz też mógł dać się ponosić emocjom kompozytorskim, tyle że ja tego nie widziałam.

Wiem, że Jurij orkiestrował na zamówienie i że to bardzo dobrze mu wychodziło. Kiedyś zapytałam Go jak to się robi, skąd to wiadomo na jakie instrumenty trzeba podzielić dany utwór.

"To słychać" - odpowiedział mi.

W 1932 roku odbyła się premiera "Grażyny" w doskonałej obsadzie. Oddźwięk był bardzo duży, nie tylko na Litwie. Raptem Jurij Ławrowicz zrobił się sławny, ale to absolutnie nie wpłynęło na nasze wzajemne stosunki.

W 1935 r. zlicytowano Goszczuny i nasz wyjazd z Litwy do Polski został przesądzony. Traciłyśmy dom, miałyśmy jechać w nieznane, do wtedy polskiego, ale nieznanego Wilna.

Jurij Ławrowicz bardzo mnie lubił, miał do mnie słabość - jak mówili wszyscy w rodzinie. Jak jeździliśmy do Kowna to zawsze zapraszał mnie na ciastka do cukierni na Lajsvës Aleji. Właśnie kiedy byłam przygnębiona utratą Goszczun, przy kawie odbyła się z Jurijem pierwsza poważna rozmowa.

Byłam rozgoryczona na Ojca i nie szczędziłam mu gorzkich słów. Jurij bronił Tatusia jak mógł, w pewnej chwili powiedział Mu: - "Tu nie ma czego bronić, winawat krugom" a na to Jurij odpowiedział - "Po tym co Stach mi zrobił, ja go zawsze będę bronił. On nawet gdyby człowieka zabił, zostanie moim przyjacielem". Zaniemówiłam z wrażenia, ale nigdy nie dowiedziałam się kto komu i co zrobił.

Do Wilna wyjechaliśmy ze wszystkimi gratami, zostawiając na Litwie serce. Wilno piękne, ale obce. Nic mi się w nim nie podobało.

Stosunki z Karnowiczami zostały zerwane definitywnie. Między Litwą a Polską był mur nie do przebycia, nie działała poczta, już nie mówiąc o telefonach. Na prowizorycznej granicy tory były zerwane. Na paszportach litewskich był napis "Pour tous les pays exeptee la Pologne".

Nawiązanie "wymuszonych" stosunków dyplomatycznych w 1938 roku przyjęłyśmy z ulgą, mimo że nie mogłyśmy zaraz jechać, bo chodziłyśmy do gimnazjum im.E. Orzeszkowej na placu Łukiskim, potem było konserwatorium, w którym rektorował Juka, ale to było znacznie później .

Jest takie zdjęcie - Jurij Ławrowicz i my dwie na ulicy Mickiewicza, właśnie przed naszą szkołą. To był rok 1938 jesień. Jurij Ławrowicz wracał z Moskwy, z jakiegoś zjazdu kompozytorów. Tatusia nie było, więc robiłyśmy honory domu. Naturalnie skończyło się na tym, że to Jurij nas zaprosił na obiad i do cukierni. Był pod wrażeniem zjazdu. Opowiadał, że było śmiesznie i tragicznie zarazem, kompozytorzy sowieccy jakby nagrani na jedno kopyto, śmiał się gorzko - "Jakby do jednego strzelić to wszyscy by się wywrócili". Dziękował Bogu, że reprezentował kompozytorów litewskich i że nazywał się Jurgis Karnavičius .

Wtedy widziałyśmy go po raz ostatni przed wojną.

Wojna zastała nas na dawnej granicy sowieckiej. W październiku wróciłyśmy do już litewskiego Wilna. W tymże roku 1939 wyjechałam do znajomych ziemian koło Kozłowej Rudy na Suwalszczyźnie. Tam spędziłam Boże Narodzenie i zimę, a na wiosnę pojechałam w Kiejdańskie do ciotki, naturalnie przez Kowno, żeby zobaczyć się z Karnowiczami. Kiedy przyszłam na ulicę Kiejstuta, zastałam tam nieznaną mi przedtem Ninę Markownę, żonę Jurija, która przed samą chyba wojną przyjechała z ZSRR .

Coś mi się wydaje, może mi to mówił później Juka, że matka już drugi raz przyjeżdżała na Litwę, że przyjeżdżała w końcu lat dwudziestych razem z synem i mężem. Po jakimś czasie wróciła do Związku Radzieckiego. Zdaje się, że była więziona i po zwolnieniu przyjechała na Litwę. Mogłam coś pokręcić, bo tak naprawdę to nie wiem jak to było.

Jurij ucieszył się i powiedział mi, że niedawno od nich wyjechał mój "chłopiec" Kazimierz Nekanda Trepka, który tu mieszkał przez parę miesięcy. Byłam zdumiona, mój "chłopiec" skąd? Jak to było?

Poprostu przyjechał, powołał się na Lalę Salmonowiczównę i zaraz w drzwiach zemdlał. W takiej sytuacji Karnowiczowie nie tylko zatroszczyli się o jego zdrowie, sprowadzając lekarza, ale zajęli się także jego przyszłym losem. Bo Kazik chciał jechać do Anglii do wojska. Jurij Ławrowicz zaprowadził go do swego przyjaciela Prestona, ambasadora Wielkiej Brytanii, który wówczas reprezentował Rząd Polski. On też zajmował się transportem Polaków do Londynu.

Kiedy mój przyszły mąż powołał się na znajomość z prezydentem Polski Wł. Raczkiewiczem, dostał od razu dokument angielski, uprawniający do odlotu przez Rygę do Londynu. Mam go do dzisiaj, a jednak nie wyjechał, bo po długim okresie czekania na samolot okazało się, że pierwszeństwo mają lotnicy; chyba słusznie.

Czekając na miejsce nie bardzo wiedział co ma robić; mieszkał u ludzi, których prawie nie znał, a z Niną Markowną nawet nie mógł się dogadać, bo nie umiał po rosyjsku.

Chyba z litości nad gościem, Jurij dał mu do przepisywania swoje rękopisy muzyczne. Nie wiem co to były za utwory. Ciekawe, gdybym je dziś zobaczyła czy poznałabym te przepisywane przez męża.

Przed moim wyjazdem w Kiejdańskie, miałam pamiętną rozmowę z Jurijem na temat Jego narodowości .

Na pytanie dlaczego zmienił nazwisko na Jurgis Karnavičius, powiedział mi, że czuł się winny wobec Litwinów. Oni przyjęli emigranta rosyjskiego, jak swego ziomka, jak gościa pożądanego. Nawet nie zanegowali jego praw do własności, którą tu posiadał po ojcu. Jurij uznał , że jego miejsce jest tutaj i z tym narodem. Na Litwie nie czuł się nigdy emigrantem. Zapytałam go czy czuje się Litwinem. Odpowiedział twierdząco, chociaż z pewnymi zastrzeżeniami. Jednak tradycja, kultura i obyczaje przekazywane przez pokolenia robią swoje. Najbliższa jest mu literatura, muzyka, malarstwo rosyjskie, ale to sfera abstrakcyjna. On chodzi po ziemi litewskiej i w jakimś sensie czuje się synem tej ziemi .

To co mówił, trafiało do mojej wyobraźni, tym bardziej, że sama nigdy nie byłam ultra patriotką. Litwinów uważałam za nację mi bliską, a nawet pokrewną. Przecież rodzina mojej matki osiadła, według przekazów genealogicznych na Litwie w XV wieku, przybyła z Prus; a więc z sąsiedztwa.

Po przyjeździe do Pogorduwia, mająteczku mojej ciotki, okazało się, że nikt nie może mnie zatrudnić do prac polowych, póki nie zamelduję się w gminie. Tam nie chcieli mnie zameldować z polskim dowodem osobistym. Musiałam tamże wyrobić "svetimđalio ludijimas", który mi dał prawo pracy na 2 miesiące. Przedłużenie pozwolenia pracy dawało ministerstwo w Kownie. Więc musiałam co 2 miesiące jeździć do Kowna, przez prawie pół roku. Przedłużenia, od ręki załatwiał Jurij Ławrowicz, bo go wszyscy znali i lubili.

Właśnie wtedy miałam jeszcze dwa razy okazję do ciekawych rozmów.

Jedna o tym jak to się stało, że On został muzykiem, a nie prawnikiem, chociaż skończył prawo, zgodnie z wolą ojca.

Jurij Ławrowicz powiedział mi, że perspektywa zostania sędzią lub adwokatem przerażała go. Do konserwatorium zdawał w tajemnicy przed ojcem. Było mu bardzo trudno studiować na dwóch kierunkach, ale nigdy mu na myśl nie przyszło, żeby rzucić studia muzyczne. Bardzo wcześnie zainteresowała go kompozycja, może przez wzgląd na profesora M. Szteinberga.

-Czy nigdy nie przydało się panu prawo?" zapytałam.

-Wielokrotnie. Na prawie uczyli studentów w tamtych czasach retoryki. Po prostu nauczali mówienia i przekonywania interlokutora. - To mi się bardzo przydawało i przydaje, szczególnie jako nauczycielowi.

Stwierdził, że prawo nauczyło go obiektywizmu i chroniło przed zbyt szybkim osądem ludzi.

Jurij Ławrowicz był bardzo tolerancyjny, niczym się nie gorszył i twierdził, że ludzie są różni i różnie postępują, a powodów ku temu są tysiące.

Ostatnią rozmowę, jak zawsze przy stoliku w cukierni, miałam z Jurijem tuż przed wyjazdem do Wilna. Tematem była obyczajowość; głównie młodzieży, nad którą ręce łamało starsze społeczeństwo. Mam wrażenie, że jako ojciec i nauczyciel często stykał się z tym problemem, a i dla mnie też było to zagadnienie aktualne .

Jak można się było spodziewać, Jurij Ławrowicz był bardzo pobłażliwy, jeżeli chodzi o moralność. Jednego nie tolerował - chamstwa. Uważał, że każdy człowiek ma prawo do urzeczywistniania swojego modelu szczęścia w życiu. Nie lubił obłudy, uważał, że w większości zgorszenie starszych płynie z zazdrości, że ich czas już minął.

Ciekawe, ale udowadniał mi, że w fin de sciecle'u było na pewno nie mniejsze zepsucie, że roztaczało szersze kręgi niż obecnie, ale to wszystko działo się skrycie i w tajemnicy.

Czasem teraz myślę, dlaczego Jurij Ławrowicz prowadził ze mną takie rozmowy i pozwalał na zadawanie osobistych pytań. Na pewno bardzo mnie lubił, ale to jeszcze nie tłumaczy tak osobistych, a nawet intymnych tematów. Może czuł się nie tyle samotny, co wyobcowany z otaczającego go środowiska. Może miał potrzebę podzielenia się z kimś swoimi przemyśleniami, na które po prostu nie miał czasu w aktywnym życiu codziennym. Ja byłam słuchaczem uważnym i nie zamieniałam Jego, powiedzmy sobie, monologu w dyskusję, nawet jeżeli miałam inne zdanie.

Latem aresztowano mego ojca, prokurator powiedział , że jest niebłagonadiożnyj. W parę tygodni po tym dostałyśmy przekaz pieniężny od Jurija - "A konto starych rachunków z Tatusiem". Takich przekazów dostałyśmy trzy, ostatni późną wiosną 1941 r. Dla nas była to pomoc ogromna. Nie zarabiałyśmy, a paczki Tatusiowi trzeba było donosić. Było pozwolenie na jedną paczkę w miesiącu. W czerwcu była w Wilnie straszna wywózka na Syberię. Wtedy wywieźli Ojca. Potem była znowu wojna, front przewalił się przez Wilno i dopiero na jesieni pomyślałyśmy o skontaktowaniu się z Jurijem Ławrowiczem.

Długotrwała cisza z Kowna zaniepokoiła nas. Czasy były sprzyjające obawom i złym przeczuciom. Na nasz list na ul. Kiejstuta nikt nie odpowiedział. Wobec tego napisałam kartkę do Komp do Dmitrija. Po miesiącu a może i dłużej przyszła krótka kartka a w niej para zdań po polsku: "Już do was Jerzy nie napisze, umarł na różę. Wasz Dmitrij Karnowicz."

Napisałam do niego długi list, odpowiedział strasznie narzekając na świat i ludzi. Był zgorzkniały, pełen żalów do rodziny i sąsiadów. Na moje następne listy już nie odpowiadał. Kiedy umarł i gdzie nie wiem.

W 1989 r., zupełnie przypadkowo, mój syn spotkał w Gdańsku na jakimś zjeździe studentkę z konserwatorium Juki. Wziął od niej adres, a ja napisałam do filharmonii w Wilnie. W odpowiedzi dostałam długi list, który mam przed sobą - "Miła Lala ..."

W 1990 r. byłam w Wilnie. Spotkało się dwoje staruszków, którzy mają niekończące się tematy do rozmów, zaczynających się zawsze od słów: - Czy pamiętasz?" Na tym kończę wspomnienia o przyjaźni dwóch rodzin Karnowiczów i Salmonowiczów.

Biała Podlaska, 1 marca 2000 r.

Materiał opracowała i przygotowała do druku muzykolog Jűratë Burokaitë. Zdjęcia pochodzą z Archiwum Literatury i Sztuki Litwy.


Karnawicziusowie
(Karnavičiai)

Na Litwie prawie od stu lat znana jest dynastia muzyków Karnavičiusów. Z pokolenia na pokolenie dziedziczyli nie tylko zawód, ale też imię. Jurgis - to rodowe imię Karnavičiusów. Pierwszy Jurgis Karnavičius (1884-1941) był kompozytorem, pedagogiem, jego syn - też Jurgis (1912-2001) - był pianistą, wieloletnim rektorem Konserwatorium Litewskiego (aktualnie Akademia Muzyczna), trzeci Jurgis Karnavičius (ur. w 1957 r.) jest pianistą, docentem Litewskiej Akademii Muzycznej.

Kompozytor Jurgis Karnavičius jest jednym z przedstawicieli litewskiego świata artystycznego, których twórczość należy do dwóch kultur - litewskiej i rosyjskiej.

Urodzony w Kownie, po ukończeniu Wileńskiego Gimnazjum Męskiego J. Karnavičius studiował w Petersburgu: na uniwersytecie - prawo (ukończył w 1908 roku) i w konserwatorium - kompozycję (ukończył w 1913 r.). Z tym miastem, gdzie był znany jako Jurij Karnowicz, wiąże się pierwszy okres jego twórczości i działalności. W twórczości dominowały utwory kameralne i symfoniczne (należy wspomnieć poematy symfoniczne "Ulalume", "Owalny portret" według E. Poe, koncert kameralny "Miłość" do słów Shelly'ego, cztery kwartety smyczkowe, romanse). J. Karnavičius wykładał w Konserwatorium Petersburskim, cieszył się uznaniem wśród społeczności muzycznej.

W 1927 roku na stałe zamieszkał na Litwie (odwiedzał ją w latach 1925 i 1926), dokąd przyjechał z ZSRR jako spadkobierca nieruchomości po rodzicach. Nie było wtedy innych możliwości wyjazdu z Petersburga.

Kowieński okres twórczości (1927-1941) był również owocny. J. Karnavičius napisał dwie opery: "Grażyna" (według A. Mickiewicza) i "Radziwiłł - Piorun", których premiera odbyła się w Teatrze Państwowym w Kownie. "Grażyna" jest dotychczas najczęściej wystawianą operą litewską. Powstały tu również trzy, spośród czterech, balety jednoaktowe ("Barocco", "Dymitr Samozwaniec" i "Młodzież tańczy"), które dotychczas nie ujrzały światła rampy. Przez pewien czas grał na altówce, jak też w razie potrzeby - na skrzypcach, w orkiestrze Kowieńskiego Teatru Państwowego, wykładał w Konserwatorium Kowieńskim. Podobnie, jak w Petersburgu, cieszył się autorytetem wśród społeczności muzycznej.

Często odwiedzał gospodarstwo ojca w miejscowości Kampai, w pobliżu Josvainiai (rejon kiejdański), gdzie lubił polować.

Jego ojciec Lauras Karnavičius był prawnikiem, piastował wysokie stanowisko przewodniczącego Wileńskiej Izby Sądowej. Prócz Kampai, gdzie lubiła zbierać się liczna rodzina Karnavičiusów, L. Karnavičius nabył też gospodarstwo w Dairiškiai, które odziedziczył syn Dmitrijus Karnavičius.

Jűratë Burokaitë


Autorka wspomnień o ojcu Stanisławie Salmonowiczu i dziadkach

Mój ojciec Stanisław Salmonowicz urodził się w Wornianach na Litwie (obecnie Białoruś) 1889r.W Wilnie ukończył realne gimnazjum a następnie studiował na Politechnice Moskiewskiej geodezję. W 1913 roku został relegowany za udział w PPS.

W 1917 roku ożenił się z Karoliną Gościewiczówną z Goszczun i zamieszkał w Kownie. Był jednym z założycieli Towarzystwa Kulturalnego "Pochodnia", razem z Wiktorem Budzyńskim i L. Syrunowiczem. Był też delegatem od Komisji Wyborczej Frakcji Polskiej, do pierwszego Sejmu Litewskiego obok K.Janczewskiego i W. Wielhorskiego.

W Kownie pracował jako kierownik polskiej drukarni "Prima" oraz był redaktorem odpowiedzialnym polskiej gazety "Dzień Kowieński"

W 1931 roku przeniósł się do Goszczun, w których po śmierci żony gospodarzył. W 1935 roku, po sprzedaży majątku wyjechał z córkami do Wilna, tam pracował do wojny jako urzędnik i mierniczy.

W 1925 roku zaprzyjaźnił się z Jurijem Karnowiczem. Głównym motywem przyjaźni była muzyka i przyroda. Ojciec miał słuch absolutny, pięknie grał na fortepianie, uwielbiał śpiew i teatr muzyczny i na pewno niejednokrotnie był pierwszym słuchaczem kompozycji Jurija. Oboje umieli "czytać" przyrodę, która ich otaczała.

W zasadzie byli przyjaciółmi "czasu wolnego". Ojciec nie śledził pracy dydaktycznej przyjaciela, a Jurija nie interesowały zmagania wydawniczo - drukarskie Stacha. Jednakowo lubili życie, jednakowo byli dla otoczenia życzliwi i tolerancyjni i oboje byli społecznikami. Lubili wspominać, byli wspaniałymi gawędziarzami, ale w dobranym towarzystwie.

Ojca wywieźli do łagru bolszewicy, bo był "niebłaganadiożnyj". Umarł w Buzułuku w 1943 r., o dwa lata przeżył przyjaciela.

Na cmentarzu, gdzie został pochowany, władza radziecka wybudowała osiedle. Na murze kościoła Karola Boromeusza w Warszawie jest Jego tabliczka.

Parę słów o moich dziadkach - Ojciec mojej mamy Michał Gościewicz właściciel majątku Goszczuny w powiecie kiejdańskim (1854 - 1927). Matka mojej mamy Anna z Gojlewiczów Gościewiczowa, właścicielka majątku Wędzgol pow. kiejdańskiego - 3 km od Dojryszek Dymitra Karnowicza (1863 - 1939).


Z listu autorki wspomnień do Jűratë Burokaitë

Droga Pani Jűratë!

Bardzo ładnie napisała Pani o rodzinie Karnawicziusów, nic dodać, nic ująć. Kilka słów o mnie też niech zostanie, bo rzeczywiście jestem chyba jedyną, która pamięta Kompy tak jak i koncerty w Goszczunach - to były piękne czasy.


Na zdjęciach: Jurgis Karnavičius (kompozytor), J. Karnavičius (syn) i J. Karnavičius (ojciec) w Kownie, Goszczuny. Z lewa Maria Wiszniewska, Danuta Salmonowiczówna, Lucjan Wiszniewski, Michał Gościewicz, Maria Salmonowiczówna, Karolina Salmonowicz, Ludwika Szwojnicka., Kampai. Na polowaniu. Z lewa J. Karnavičius (syn), osoba nieznana, T. Preston, B. Preston, Dm. Karnavičius (brat) Kampai. Z lewa osoba nieznana, B. Żutautas, J. Karnavičius (ojciec), 1939 r., Kampai. Z lewa J. Karnavičius (syn), J. Karnavičius (ojciec), M. Salmonowiczówna, K. Salmonowicz, Dm. Karnavičius, S. Salmonowicz, T. Gościewicz, Danuta i Maria Salmonowiczówny z J. Karnavičiusem w Wilnie, na obecnym prospekcie Gedymina. 1938 r., Danuta i Maria Salmonowiczówny, Z lewa Pokrowski, J. Karnavičius jadą bryczką. Stoją Nina Karnavičienë i syn J. Karnavičius. Kampai, 1937 r., J. Karnavičius z bratem Dm. Karnavičiusem. Kampai, 1938 r.

Nasz Czas 44 (583)