Halina Buber

Jak coś robię, to robię dobrze albo wcale

"Jak coś robię, to robię dobrze albo wcale" - mówi Elwira Seroczyńska (z domu Potapowicz), polska łyżwiarka szybka, zawodniczka "Stali" Elbląg, "Stali" i "Sarmaty" Warszawa. Wicemistrzyni olimpijska na igrzyskach w Squaw Valley (1960 rok), mistrzyni świata (1962 rok), 23- krotna mistrzyni Polski. Urodzona Wilnianka.

Wicemistrzyni olimpijska, 23-krotna mistrzyni Polski, 17 razy ustanawiała Pani rekord, co znaczą dla Pani te tytuły?

-Aż tyle? Naprawdę? Nigdy nie przywiązywałam do tego aż takiej wielkiej wagi. Sport uprawiałam, bo sprawiało mi to przyjemność, chciałam zwiedzać najpierw Polskę, potem świat, ale nigdy nie liczyłam ile razy pobiłam rekordy Polski! Może to źle, ale tak było. Dla mnie to nie było najważniejsze w sporcie.

Jak Pani zaczynała?

-Ja zaczynałam tak, jak wszystko się w życiu dzieje, przez przypadek. Mieszkałam wtedy w Elblągu. Koleżanka z klasy, z którą siedziałam w ławce pewnego razu, w grudniu, powiedziała, że jedzie do Zakopanego. Powiedziałam jej wtedy, że zazdroszszę, że nigdy w życiu nie byłam w Zakopanem, i że też bym chciała pojechać. Okazało się, że ona jechała na obóz łyżwiarski, bo w całej Polsce właśnie tworzono wtedy sekcje łyżwiarskie. Zaproponowała mi, żebym też się zgłosiła. Przyjęli mnie i tak się znalazłam na tym obozie, a to tylko dlatego, że chciałam zwiedzić Zakopane, spędzić tam Święta Bożego Narodzenia. Nigdy natomiast nie sądziłam, że będę jakąś łyżwiarką. Nigdy, nigdy.

Tak się zaczęła wielka przygoda sportowa?

-Ja wtedy o tym nie myślałam. Ale tam po raz pierwszy odkryto , że ja mam talent. Podobno wszystko szybko przyswajałam i wróżyli mi, że już w lutym zdobędę mistrzostwa Polski, a przynajmniej będę walczyć o ten tytuł.

I uwierzyła w to Pani?

-Nie bardzo. Pierwsze moje zawody były, jak wróciłam do Elbląga. Ja wtedy dwie noce nie spałam, bo koleżanka, z którą miałam jechać była bardzo wysportowana, wysoka, potężna. Myślałam - ona raz się nogą odbije, to ja pięć razy - za nią nie nadążę.

W lutym rzeczywiście były mistrzostwa juniorek i ja, o dziwo, zwyciężyłam. Po miesiącu zdobyłam wicemistrzostwa seniorów, ale to tylko dlatego, że najlepsze zawodniczki były wówczas na Mistrzostwach Świata w Moskwie.
Niemniej jednak zaczęła Pani od sukcesu...

No i dlatego to mnie wciągnęło. W przeciwnym razie pewnie zrezygnowałabym.

Dlaczego?

Podobało mi się to, że mam sukces w tym co robię. A ja zawsze jak coś robię, to albo dobrze, albo wcale. Te zwycięstwa mnie zdopingowały. Pomyślałam wtedy, że jeszcze rok pojeżdżę. Ale na drugi rok znowu poprawiłam rekordy i znowu zdobyłam mistrzostwa Polski. I tak się to przeciągnęło do czternastu lat. Miałam coraz lepsze wyniki, najpierw w kraju, potem za granicą.

Czemu Pani zawdzięcza swoje sukcesy?

Przede wszystkim pracy, ciężkiej pracy. Uważam, że sport jest bardzo sprawiedliwą dziedziną. Żadna protekcja nie polepszy wyników. Jak się nie wytrenuje organizmu, tak jak trzeba i tyle, ile trzeba, to się nic nie osiągnie. Czas mierzą komórki, fotokomórki i trzeba się po prostu wykazać.

Sportem nigdy wcześniej nie interesowałam się, ale od dziecka byłam bardzo sprawna fizycznie. Jako dziecko spędzałam wakacje u mojej babci (20 km od Wilna, koło Popiszek), tam właśnie nauczyliśmy się z bratem tej sprawności. Łaziliśmy po wszystkich drzewach, uczyliśmy się sami pływać, trzymając się trawy. Myślę, właśnie dlatego, że byłam bardzo sprawna od dziecka, szybko osiągnęłam sukces.

W 1960 roku dowiaduje się Pani, że pojedzie na Igrzyska Olimpijskie do Squaw Valley...

Emocje były bardzo duże. Zawiadomiono nas bardzo późno, dopiero we wrześniu, a olimpiada była w lutym. Myśmy w ogóle nie byli przygotowani do takiego awansu. A stało się tak dlatego, że koleżanka Pilejczyk, z którą stale rywalizowałam w kraju, na przedostatnich mistrzostwach świata zdobyła drugie miejsce na 1000 metrów. Dzięki temu polskie władze sportowe postanowiły wysłać ją na olimpiadę. A ponieważ nie było miedzy nami dużej różnicy (raz ona wygrywała, raz ja), to wysłali nas obie. Bardziej, oczywiście liczyli na nią.

Ale stało się odwrotnie...

Przypuszczam, że trener sam się tego nie spodziewał. Bardzo dobrze wypadłam w biegu na 500 metrów. Następnego dnia był bieg na 1500 metrów i właśnie wtedy zdobyłam ten srebrny medal. Nawet nie wiedziałam na jaki czas jadę, dopiero potem spojrzałam na tablicę i zobaczyłam, że jest to drugi czas na świecie. Był to wielki szok dla nas wszystkich, cała Polonia biła brawa. I bardzo długo ten czas utrzymywał się, dopiero w ostatniej parze Rosjanka Koblikowa poprawiła mój wynik. Ona zdobyła złoty medal, ja srebrny, a koleżanka Pilejczyk brązowy. Dwa medale na jednym dystansie to było duże osiągnięcie dla Polski.

Zdobyła Pani srebro, ale do złota też niewiele brakowało...

Tak. Następnego dnia do biegu na 1000 metrów stawałam jako faworytka. Byłam w świetnej formie. Słyszałam, że trener krzyknął mi "jedziesz po złoto". Chciałam jechać jak najbliżej bandy, bo nieraz ułamki sekund decydują i widocznie musiałam zahaczyć o bandę albo banda się osunęła (wtedy były one ze śniegu).Ten pechowy upadek zdarzył się jakieś 50 metrów przed samą metą. Szczęście było tak blisko.

Wielkie rozczarowanie?

Tak. Wiedziałam, że największą szansę pogrzebałam, szansę, która mi się więcej w życiu nie powtórzy. Potem już nie miałam takiej świetnej formy.

Co najbardziej utkwiło w pamięci z tych igrzysk?

Niesamowita atmosfera i sceneria. Wydaje mi się, że teraz są zupełnie inne igrzyska. Kiedyś było bardziej rodzinnie, przytulnie, kameralnie. Nie było takiej izolacji między zawodnikami czy grupami sportowymi. Po kolacji zawsze spotykaliśmy się wszyscy razem, organizowano dla nas przeróżne występy. Przyjeżdżali do nas artyści z Hollywood. Było młodzieńczo i beztrosko. Nie walczyło się wtedy o pieniądze. Ja za medal dostałam komplet sztućców i załącznik 3 tys. złotych. Wtedy tyle dostawała moja koleżanka, która pracowała w biurze.

A rywalizacja?

Każdy chce być najlepszy, ale o rywalizacji można mówić tylko na torze. Tam się nie liczy ani sympatia, ani przyjaźń, każdy musi jechać tak, jak najlepiej potrafi. I nigdy nie wolno mieć pretensji do koleżanki o to, że ona wygrała. Można mieć pretensje do siebie o to, że się z nią nie wygrało. Rywalizacja na torze i rywalizacja w życiu nie powinny mieć nic wspólnego. W tym pierwszym nie ma sentymentów, w życiu jest co innego. Jako trenerka uczyłam też tego moje zawodniczki.

Ameryka zrobiła na Pani wrażenie?

Za dużo jej nie widziałam, ale trochę zwiedziłam. Polonia amerykańska gościła nas i byłam wtedy w San Francisco, Los Angeles, w Disneyland. Przyjęcie było też w Nowym Jorku. Wszyscy się bardzo cieszyli, zresztą dzięki naszym wygranym Polonia amerykańska zaakcentowała swoją obecność w Ameryce.

Co Pani czuła w momencie wręczania medali?

- Wielkiej euforii nie było. Miałam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony czułam wielki niedosyt, że nie zdobyłam złotego medalu, a miałam szansę. A z drugiej strony trudno było uwierzyć w tym momencie, że miałam tak niesamowite osiągnięcia.

Jak Rodacy witali?

Bardzo przyjemnie. Na lotnisku było mnóstwo ludzi, mąż z synkiem na ramieniu, mama też przyjechała. Prasa była bardzo życzliwa.

Urodziła się Pani w Wilnie, tam też spędziła Pani dzieciństwo i lata młodzieńcze. Zostały wspomnienia?

Ja bardzo dobrze pamiętam te czasy. W Wilnie spędziłam 15 lat mojego życia. Mieszkaliśmy z mamą i bratem przy ulicy Ostrobramskiej, w Wilnie też chodziłam do szkoły. Bardzo żywo pamiętam wakacje u babci na wsi. Moja babcia miała majątek koło Popiszek. Tam razem z bratem spędzaliśmy wszystkie wakacje. Tak się stało, że w czasie okupacji Niemcy spalili babci dom i ona cały czas mieszkała w jakiejś takiej łaźni, z której urządzono pokój. Latem się mieszkało w takich spichlerzach, warunki były naprawdę prymitywne, ale my, jako dzieci żeśmy tego nie odczuwali. Sami robiliśmy sobie zabawki i nigdy niczego nie wymagaliśmy od rodziców.

Babcia miała spory dobytek, ponad 100 hektarów ziemi, budowała nowy dom. Ale potem to wszystko zostawiła i wyjechała do Polski.

Pamięta Pani repatriację?

Tak. Wyjechaliśmy z Wilna późno, w 1945 roku. Mama chciała, żebyśmy z bratem skończyli rok szkolny. Ja już się martwiłam, że nie wyjedziemy, bo transporty już odchodziły.

Wieziono nas w kierunku granicy Polski. Po jej przekroczeniu ludzie decydowali, gdzie się osiedlą. Wysiadali na stacjach, oczywiście w nieznane. Ponieważ myśmy wyjechali późno, większość mieszkań była już zajęta. Ciężko było znaleźć mieszkanie, które miało szyby. Zbliżała się jesień, nie było czym ogrzewać. Początki były bardzo trudne.

Odwiedza Pani Wilno?

Tak, choć wcześniej zdarzało mi się nie być w Wilnie nawet przez kilkanaście lat. Ale w ciągu ostatnich 5-6 lat byłam w Wilnie chyba 3-4 razy. Często też jeżdżę do sanatorium w Druskiennikach. Raz też byłam zaproszona przez Polaków wileńskich na zawody zimowe. Za każdym razem zwiedzam pamiątkowe zakątki, spaceruję po Wilnie i przypominam chwile z dzieciństwa.

Sentyment do stron rodzinnych pozostał?

O tak! Sentyment do tych stron mam ogromny. To jednak jest coś, co zostaje na zawsze.

Mam syna, który mieszka i pracuje w Londynie. Jest inżynierem i cieszy mnie to, że pracuje w swoim zawodzie. Jednak jest mocno związany z Polską, ma tam przyjaciół Polaków, ale, oczywiście tęskni za Ojczyzną.

Miała Pani okazję, by pokazać synowi Wilno?

Taką okazję miałam jakieś 3-4 lata temu. Bardzo chciałam pokazać synowi swoje rodzinne strony i przekazać genezę naszego pochodzenia. Zwiedzaliśmy razem z synem i kuzynem Wilno, pokazałam mu dom, gdzie mieszkałam, a raczej jego część, bo resztę zbombardowano w czasie okupacji. Dużo się w Wilnie, oczywiście pozmieniało.

A majątek babci koło Popiszek udało się odnaleźć?

Sama nigdy bym tam nie trafiła. Całe szczęście, że znajoma pani, która nas gościła, wiedziała, gdzie są Popiszki i zechciała z nami tam pojechać. A więc pojechaliśmy tam i długo nie mogliśmy niczego odnaleźć. W pewnym momencie zauważyłam taki dach, który dochodzi do ziemi, a babcia moja miała właśnie taki budyneczek. Dach dochodzący do ziemi, w środku piwnica, a na wierzchu było siano. I myśmy jako dzieci bawiliśmy się na tym sianie. To było jedno, co zobaczyłam. Niedobudowany dom, który moja babcia zostawiła, ponoć rozebrano na szkołę. W ogóle miejsce było nie do poznania, z budynków pozostała tylko łaźnia, a przecież babcia miała i stodołę i spichlerze. Zauważyłam też zarośniętą studnię.

Potem udało mi się porozmawiać ze starszą panią, która mieszkała w pobliżu, ona potwierdziła, że to tu mieszkali Minkiewiczowie, opowiedziała też, że z tego majątku zrobiono kołchoz.

Pamiętam też olbrzymi dąb pośrodku pola, aleję bzów, która prowadziła do rzeki, most. Prawie niczego nie zostało, tylko rzeczka, nad którą jako dzieci chodziliśmy się kąpać.

Po tylu latach Pani wróciła na to miejsce?!

I właśnie w tym miejscu doznałam wtedy dziwnego uczucia. Jest takie powiedzenie, że dwa razy się nie wchodzi do tej samej rzeki. A ja właśnie weszłam z takim uczuciem, jakbym wchodziła do tej samej rzeki drugi raz w życiu. Ta sama rzeka, ta sama woda. To była moja woda. Widziałam, że syn również bardzo to przeżył.

Potem odnaleźliśmy na cmentarzu w Popiszkach grób mojego dziadka. On jako jedyny z naszej rodziny tam leży.

Jak Pani przeżyła wojnę?

Jeżeli chodzi o wojnę, to ją przeżyłam bez przykrych doświadczeń. Kiedy bombardowano Wilno, byliśmy u babci na wsi. Słyszeliśmy wprawdzie huki i widać było pożary, ale to z daleka. Podczas bombardowania w Wilnie byliśmy tylko raz. Pamiętam, że mama kazała uciekać do piwnicy, a potem z tej piwnicy biegliśmy jeszcze w kierunku Ostrej Bramy, na ulicę Piwną. Nawet nie wiem dlaczego akurat tam.

Jakiś wileński szczegół?

Chleb! Do dziś przywożę go za każdym razem. Moja babcia też sama piekła chleb, w takich dużych piecach. Rozczyniała w takiej dużej dzieży i piekła na tataraku albo na liściach z kapusty. Kupowanego chleba babcia nigdy nie miała. A więc i ten wileński przypomina mi smak dzieciństwa.

Dziękuję za rozmowę.

Nasz Czas 44 (583)