Robert Mickiewicz

Stare pieśni o "głównym"

Wygląda na to, że nie mieli racji bracia Litwini, gdy przed wojną śpiewali, "Mes be Vilniaus nenurimsim" (my bez Wilna nie spoczniemy). Wilno od 12 już lat jest stolicą niepodległej Litewskiej Republiki, ale co dziwne nadal słyszymy te same stare piosenki. Wygląda na to, że niektórzy nasi współobywatele jeszcze przed wojną dostali takiego bzika na punkcie "okupacji" Wilna przez Polaków, że jakby to dziwnie nie brzmiało, do dziś w tym samym Wilnie bez Wilna nie są w stanie "nurimti".

W minionym tygodniu na oficjalnej stronie internetowej Wileńskiego Samorządu (www.vilnius.lt) w rubryce zapowiadającej wydarzenia tygodnia w stolicy, znalazło się zaproszenie na konferencję zatytułowaną "Skutki okupacji Litwy Wschodniej i jej dzisiejsze aktualia". Jak głosił komunikat stołecznego samorządu, konferencja o najświeższych aktualiach polskiej okupacji Wilna, odbyła się w ramach sztandarowej, hucznie obchodzonej imprezy wileńskiego samorządu - "Dni Wilna". Promotorem był stołeczny Departament Kultury, Oświaty i Sportu oraz Wydział Kultury i Sztuki. Obok podano nr telefonu i adres poczty elektronicznej samorządowego Centrum Informacji o wydarzeniach kulturalnych w mieście.

Formalnym powodem tego " kulturalnego wydarzenia", w sali Litewskiej Katolickiej Akademii Nauk, była przypadająca na ten dzień - 9 października, 82. rocznica "okupacji" przez Polaków "odwiecznej" stolicy narodu litewskiego - Wilna. Ale ukłon w stronę wydarzeń dawno minionych był tylko niezbędnym, podczas podobnych imprez, rytuałem. Kilkudziesięciu zebranych z namiętnością przez dwie godziny rozwodziło się nie tyle o samej "okupacji", ile przede wszystkim o jej "bolesnych skutkach", jakie naród litewski odczuwa do dziś. Więc uczestnicy konferencji naradzali się jak skuteczniej z tymi skutkami walczyć.

Z wypowiedzi bojowników o czystość etniczną Litwy wynikało, że sytuacja w kraju z dnia na dzień coraz bardziej się pogarsza, więc walczyć rzeczywiście jest z czym i co najważniejsze z kim. Jak poinformował zebranych lider "Vilnii" dr Kazimieras Garđva - polonizacja na Litwie trwa do dziś i posuwa się w głąb kraju z szybkością 10 - 15 kilometrów każdego roku. Lider tej społecznej organizacji nie zdradził jednak skąd posiada taką informację, zresztą zebrani i nie domagali się tego. Podliczając chyba, że w ciągu najbliższych 25 - 30 lat Litwa będzie już całkowicie spolonizowana. Czasu więc pozostało niewiele i trzeba ostro zabrać się do roboty.

"Najczarniejszą" rolę w dziele polonizacji, zdaniem niemalże wszystkich mówców, pełni przede wszystkim sieć polskich szkół na Litwie. "Nie do pomyślenia - grzmiał pan Garđva - że dzisiaj do polskich szkół i przedszkoli uczęszcza dwa razy więcej dzieci niż za czasów sowieckich." Swemu liderowi wtórowali inni uczestnicy konferencji, pytając samych siebie, jak to może być, że za pieniądze litewskiego podatnika, dzisiaj polonizuje się dzieci i wnuki już niegdyś spolonizowanych Litwinów. Więc tym biednym spolonizowanym braciom trzeba po prostu pomóc zrozumieć, kim tak naprawdę są. Sposób najprostszy - zamknąć szkoły z polskim językiem wykładowym.

Z tymi spolonizowanymi Litwinami, rzeczywiście jest "cała" bieda. Jak zauważył historyk dr Jonas Batura - pochodzący z porządnej litewskiej szlacheckiej rodziny Józef Piłsudski, uważający się za Polaka kazał odebrać Litwinom Wilno, zasiedlone zresztą nieświadomymi Litwinami i przyłączył go do Polski.

Więc mimo że na sali co jakiś czas padały głosy, że "my zwycięzcy, my tę bitwę o Wilno wygraliśmy" w sumie było jakoś smutnawo. Gwoli sprawiedliwości nieco optymizmu dodał publiczności zahartowany bojownik, weteran walki z polonizacją Izidoras Đimelionis. Jak zagadkowo powiedział pan Izidoras, pewien wysokiej rangi litewski polityk w prywatnej rozmowie zdradził mu, że polityka potakiwania miejscowym elementom (czyli Polakom "NCz") i Warszawie skończy się z momentem przyjęcia Litwy do NATO i Unii Europejskiej. "My wtedy z nimi rozmawiać będziemy zupełnie inaczej". Więc może tak się stać, że cierpieć polską samowolę na Litwie pozostało już nie długo. "Psów nie trzeba się bać" - tryskał optymizmem I. Đimelionis.

Ale mimo wszystko nie jest na Litwie aż tak dobrze, jak to wydaje się panu Đimelionisowi. Dziennikarz białoruskiego programu w litewskim państwowym radiu, Jonas Laurinavičius straszył zebranych nie tylko tradycyjną już polonizacją, lecz nowym zagrożeniem dla Litwy - piątą białoruską kolumną.

Natchnieniem dla pojawienia się nowego straszaka prawdopodobnie stały się tegoroczne wynalazki archeologiczne, potwierdzające, iż założycielami "odwiecznej" stolicy Litwinów - Wilna, są miejscowe słowiańskie plemiona. Więc z powodu braku konkretnych naukowych kontrargumentów, wśród organizatorów konferencji zaczęto opowiadać o potencjalnym "białoruskim Żeligowskim", o "ciemnych" białoruskich siłach jak w samej Białorusi tak i tu na Litwie, dążących do przejęcia Wilna. Jak się okazuje Białorusini nie tylko dyskutują o Wilnie, ale i podejmują konkretne kroki w celu opanowania "odwiecznej" stolicy.

Jak kategorycznie twierdził J. Laurinavičius, autonomię w rejonie solecznickim na początku lat 90 - tych zakładali nie Polacy a zasłani Białorusini. Jedyny, kto jeszcze powstrzymuje tego potencjalnego "białoruskiego Żeligowskiego" to prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenko.

Laurinavičius obiecał spłoszonym tymi nowościami "towarzyszom broni", że w najbliższym czasie zajmie się poszukiwaniem naukowych argumentów, by pod ich ciężarem Białorusini siedzieli cicho i nie marzyli o żadnym Wilnie, bo jak przekonywał tenże Laurinavičius, Smoleńsk i Możajsk (miasto nie opodal Moskwy "NCz") przecież były założone przez Litwinów, a dzisiaj Litwa przez grzeczność o te ziemie nie upomina się. Granica na zachodzie również trzyma się wyłącznie na wrodzonej litewskiej grzeczności i dyplomacji, przynajmniej tak tłumaczył zebranym dr Garđva. Już udowodniono, że litewskie plemiona rozsiedlały się na zachodzie gdzieś nie opodal Warszawy. Zabrakło jedynie określenia, gdzie te litewskie etniczne granice przebiegały na północy i południu, a widząc z jakim rozmachem ustalono wschodnią i zachodnią, to północna powinna byłaby przebiegać gdzieś między Sztokholmem i Murmańskiem, a południowa raczej gdzieś między Kabulem i Bagdadem; czemu by i nie. Fantazja pomnożona na brak zdrowego rozsądku rzeczywiście może mieć dowolne granice.

I jeżeli do podobnych fantazji działaczy organizacji społecznych jesteśmy już przyzwyczajeni, to firmowanie podobnych "kulturalnych" imprez przez Wileński Samorząd rządzony przez liberałów, konserwatystów oraz "polskich" awepelowców - wygląda co najmniej dziwnie.

Nasz Czas 41 (580)