Prof. Tadeusz Kowzan

Przedszkole i pierwsza szkoła

W roku 1928-29,(a może już wcześniej, od 1927 roku) chodziłem do przedszkola. Było to - dobrze pamiętam nazwę - Przedszkole Miejskie nr 2 przy ul. św. Anny, dwieście - trzysta metrów od naszego domu przy zaułku Bernardyńskim 3. Wychodząc z bramy i kierując się na prawo przechodziłem przed domem upamiętnionym tablicą "Tu mieszkał Mickiewicz 1822", a wynurzywszy się z zaułka Bernardyńskiego miałem po prawej kościół św. Michała, przed sobą zaś kościoły Bernardynów i św. Anny. Przy św. Annie skręcało się na lewo i na połowie drogi do głównego wejścia do Ogrodu Bernardyńskiego ("Bernardynki") było moje przedszkole. Zajmowało ono pierwsze piętro sporego, do dziś istniejącego budynku.

Dobrze pamiętam twarze i sylwetki dwóch wychowawczyń, a także niektórych dzieci. Przedszkole było koedukacyjne. Przyjaźniłem się szczególnie z Tadziem Kasprzyckim. Ideałem naszym był Tadeusz Kościuszko; miałem nad swym kolegą tę wyższość, że moje nazwisko o jedną literę bliższe było bohatera narodowego: Tadeusz Ko..., Tadeusz Ka... Wiedziałem, że Tadzio był synem oficera i mieszkał na Zarzeczu. Znacznie później dowiedziałem się, że był to pułkownik, a od stycznia 1929 roku generał brygady Tadeusz Kasprzycki. Bliski Piłsudskiemu, był dowódcą 19 dywizji piechoty w Wilnie, a od 1935 do 1939 roku ministrem spraw wojskowych.

Owo przedszkole stało się źródłem wielkiego romansu - może wielkiej miłości - mego brata. Jako szesnastoletni gimnazjalista przychodził on nieraz po mnie i odprowadzał do domu. Z podobną misją przychodziła tam Janka Pigoniówna - córka profesora USB, polonisty, specjalisty od Mickiewicza - po swego młodszego brata. Jurek i Janka poznali się z tej okazji i zapałali do siebie miłością. W 1931 roku profesor Stanisław Pigoń przeniósł się na Uniwersytet Jagielloński, Janka wstąpiła do Wyższej Szkoły Pielęgniarskiej w Warszawie, romans zaś trwał nadal, a rzadkie już spotkania uzupełniała regularna i obfita korespondencja. Młodzi chcieli się pobrać, lecz stanowczo sprzeciwił się temu papa Pigoń.

Mego "kolegę", młodego Pigonia, zupełnie z przedszkola nie pamiętam. Wiem tylko, że Krzysztof Pigoń był potem profesorem we Wrocławiu.

We wrześniu 1929 roku zacząłem chodzić do prawdziwej szkoły. Była to prywatna szkoła sióstr bernardynek, których klasztor znajdował się przy kościele św. Michała. Do nowej szkoły miałem mniej więcej tyle samo drogi co do przedszkola, z tym że za murem otaczającym kościół św. Michała skręcało się w prawo. Potem wchodziło się od ulicy w długi, pusty zwykle korytarz poklasztorny, który napawał strachem siedmioletniego malca, a stamtąd już bezpośrednio do drzwi szkoły. (Klasztor ten jest dziś w ruinie.)

Mocno utkwił mi w pamięci pierwszy dzień szkolny. Ciężko mi było rozstać się z matką, byłem zapłakany, ale siostra zakonna (której twarz dobrze pamiętam) przytuliła mnie do brązowego szorstkiego habitu i prowadziła do klasy na lekcję, chyba polskiego. Następna godzina, w innym już pomieszczeniu, poświęcona była matematyce. Uczniem I klasy byłem wszystkiego przez dwie godziny, po czym siostry zadecydowały, że nie mam tam co robić i przeniosły mnie do klasy II. Umiałem bowiem czytać i pisać, a także rachować, nauczyła mnie tych podstaw matka. Owo przeskoczenie jednej klasy i zyskanie roku, miało się odbić bardzo pozytywnie na mojej dalszej drodze życiowej. Gdybym bowiem nie uzyskał matury na początku wojny, w roku 1940, i nie zaczął wtedy romanistycznych studiów uniwersyteckich, nie wiadomo czy po czteroletniej przerwie w nauce (1941-1945) zdobyłbym się na rozpoczęcie studiów?

Poza regularną nauką szkolną przygotowywano nas do pierwszej Komunii, a także niektórych uczniów, z wyboru czy na ochotnika, do ministrantury czyli do funkcji służenia do mszy świętej. Pierwszą Komunię otrzymałem, jak poświadcza zachowany do dziś "dyplom", dnia 12 czerwca 1931 roku. Świadectwo to podpisał ksiądz Franciszek Tyczkowski. Pierwszym etapem do ministrantury było nauczenie się na pamięć łacińskich formuł. Na przerwach między lekcjami i w domu wkuwałem te niezrozumiałe dla mnie zdania. Zaczynało się od księżowskiego "Intro-ibo ad altare Dei", na co ministrant miał odpowiedzieć: "Ad Deum qui laeti ficat iuventutem meam". (Starsi koledzy dawali żartobliwą interpretację niektórych formuł, na przykład końcowe "Ite missa est" księdza tłumaczono jako "Idźcie mięso jeść"). Ponadto trzeba się było nauczyć wszystkich czynności asystowania księdzu w ceremonii mszalnej: kiedy potrząsnąć dzwonkiem, kiedy podać wodę do opłukania i białą serwetkę do wytarcia rąk, kiedy nalać wino do nadstawionego przez celebransa kielicha, itd. Zwykle do mszy służyło dwóch, czterech lub i więcej malców w białych komżach ("komeżkach", jak się mówiło, w odróżnieniu od komży księżowkiej) . Gdy jeden czegoś zapomniał, inny wybawiał go z kłopotu. Gdy zaś zdarzyło się służyć do mszy w pojedynkę, sam ksiądz Tyczkowski podpowiadał zapomnianą formułę łacińską lub sam sobie odpowiadał ściszonym głosem.

Księdzu Tyczkowskiemu należy się tu dłuższa dygresja, gdyż miałem z nim kontakt bliższy i zapamiętałem go lepiej niż wszystkie razem siostry bernardynki. Był on kapelanem klasztoru (kościół św. Michała nie był kościołem parafialnym lecz przyklasztornym), mieszkał na piętrze narożnego domku, przylepionego do murów klasztorno - kościelnych; do jego mieszkania wchodziło się bezpośrednio z ulicy, tam gdzie z trójkątnego placu "trzech kościołów" skręcało się na prawo w ulicę św. Anny. Zapraszał czasem ministrantów do domu. Imponowała mi jego biblioteka, szczególnie gdy mówił, w jakich to różnych językach pisane były znajdujące się tam książki (najbardziej egzotyczny wydał mi się język jugosłowiański - termin ten był już widać w użyciu na określenie tego co nazywamy czy nazywaliśmy językiem serbochorwackim). Wiedziałem, chyba od niego samego, że był przedtem kapelanem wojskowym. Zaraz po wojnie wyczytałem w jakiejś gazecie polonijnej, że ksiądz Franciszek Tyczkowski znalazł się w Ameryce. Natomiast znacznie później poznałem jego interesujący życiorys, dzięki omówieniu jego Wspomnień, wydanych nakładem autora w USA, przez wilnianina Czesława Jeśmana* (Wiadomości, Londyn, nr 1641-1642, 11-18 września 1977) .

Franciszek Tyczkowski urodził się w 1891 roku w stanie Connecticut. Rodzice jego pochodzili z Suwalszczyzny i w 1905 roku wysłali go do swych krewnych w Suwałkach. W roku 1911 Franciszek wstąpił do Seminarium Duchownego w Sejnach, święcenia kapłańskie otrzymał w 1917 roku w Wilnie. W 1919 roku został kapelanem l pułku piechoty legionów, zaś podczas kampanii wrześniowej był kapelanem 1 dywizji legionów w stopniu podpułkownika. Po więzieniach i łagrach sowieckich znalazł się pod Monte Cassino jako dziekan kapelanów 2 Korpusu, zaś w 1946 roku powrócił do Stanów Zjednoczonych. Ale najciekawsze dla mnie, że po pierwszej wojnie światowej "archeologia Bliskiego Wschodu-stała się jego pasją" , że studiował w Berlinie, Paryżu, Londynie i Rzymie, uzyskał doktorat, był "uznany za międzynarodową znakomitość w dziedzinie sumerologii i asyriologii", znał dobrze m. in. język hebrajski. Zaś pod koniec życia domeną jego zainteresowań stała się astronomia. Ksiądz Tyczkowrski zmarł w Nowym Jorku w 1982 roku, w wieku 91 lat .

Do niedzielnej mszy świętej służyłem księdzu Tyczkowskiemu przez cały okres pobytu w szkole sióstr bernardynek, a może i trochę później. W kościele św. Michała, a szczególnie w zakrystii, czułem się więc jak u siebie w domu. Opowiem tu pewien epizod charakterystyczny dla psychologii ośmio- czy dziewięcioletniego chłopca. W zakrystii wmurowana była żelazna kaseta z solidnym zamkiem i wąskim otworem, przez który zakrystian lub pomagający mu w niektórych funkcjach godny staruszek p. Kuryło, wsypywali zebrane podczas nabożeństw datki. Jakież było moje zdumienie, gdy pewnego dnia ksiądz Tyczkowski otworzył ów "skarbiec" i wyjął zeń część pieniędzy. Wydało mi się to świętokradztwem. Nie rozumiałem, że przecież nie kto inny jak on, gospodarz kościoła, dysponuje kościelnymi funduszami. Niepokój mój uległ złagodzeniu, kiedy innego dnia byłem świadkiem jak ksiądz Tyczkowski włożył do tej "kasy" banknoty. Zapewne traktował ją jako najbezpieczniejsze miejsce przechowywania gotówki, zwłaszcza że parterowe okna jego mieszkanka wychodziły na ulicę i był on już kiedyś ofiarą włamania.

A oto inna naiwna reakcja malca, jakim wtedy byłem. Zakrystian z zawodu szewc(musiał te dwa zajęcia łączyć, by utrzymać rodzinę, przygotowując przed mszą i porządkując po mszy utensylia kościelne, m.in. złoty kielich, czynił to zwykle w białych rękawiczkach. Przerażony byłem, kiedy spostrzegłem pewnego razu, że wziął on kielich gołymi rękami, i to niezbyt czystymi rękami szewca. Zbezcześcił świętość!

Wracam do mojej szkolnej kariery. W roku 1931, po dwóch latach nauki u sióstr bernardynek przeniesiono mnie do Gimnazjum o.o. Jezuitów. Nie wiem dlaczego przeniesienie nastąpiło nie z początkiem roku szkolnego, ale gdzieś w maju, przed końcem roku poprzedniego. Rodzice wybrali szkołę, która była droższa niż gimnazjum państwowe (płaciło się 40 a potem 35 złotych miesięcznie, podczas gdy nauka w państwowych gimnazjach kosztowała 20 złotych, przy czym niezamożnym udzielano tam ulg w opłacie), ale uważana była za najlepszą w Wilnie.

Pamiętam jak wyglądało przyjęcie mnie do gimnazjum, a właściwie do tzw. klasy wstępnej . Rodzice wprowadzili mnie do gabinetu dyrektora gimnazjum, którym był wtedy, ojciec Józef Czudek (wszystkich księży jezuitów tytułowało się "ojciec", zaś tych zakonników, którzy nie mieli święceń kapłańskich, nazywało się "brat"). Szczupły, wysoki, dystyngowany, o szlachetnej ascetycznej twarzy, ojciec Czudek (ojciec mój powiedział mi wtedy, że "czudak" znaczy po rosyjsku dziwak, zadał mi kilka pytań, przeegzaminował z tabliczki mnożenia i tak stałem się uczniem klasy, której wychowawcą był ojciec Tomkiewicz, zażywny, różowiutki, o pulchnych rękach (po latach opuści on zakon i osiądzie podobno jako proboszcz wiejskiej parafii gdzieś na Polesiu).

* Tenże autor poświęcił memu bratu wspomnienie zatytułowane "Jerzy Kowzan" (Tydzień i Dziennik Polski , 19 marca 1983).

Na zdjęciach: Choinka w Przedszkolu Miejskim nr 2 przy ulicy św. Anny w 1928 r. Poza autorem wspomnień (w górnym rzędzie, patrz strzałkę) jest tu Tadeusz Kasprzycki, syn generała oraz syn profesora Stanisława Pigonia, Wakacje w Bohdanowie w 1927 r. autor wspomnień stoi z prawej. Siedzi z prawej córka profesora Ferdynanda Ruszczyca, Ewa, Pamiątka Pierwszej Komunii w kościele św. Michała w 1931 r. Podpisał ks. Franciszek Tyczkowski ,Dzieciarnia z podwórza przy zaułku Bernardyńskim 3 (około r. 1930). Autor tych wspomnień - drugi od lewej

NCz 31 (570)