Dr Stefan A. Petrusewicz

Droga "do raju"

W nr 23 i 24 z okazji przypadającej kolejnej rocznicy pierwszej masowej deportacji ludności w czerwcu 1941 roku, zamieściliśmy wspomnienia wybitnego wileńskiego historyka prof. Stanisława Kościałkowskiego zawarte w "Raptularzu", który został nam udostępniony przez małżeństwo Ewę i Stefana Petrusewiczów z Anglii. Teraz zamieszczamy osobiste wspomnienia tych wydarzeń, spisane przez Pana Stefana Petrusewicza, na naszą prośbę.

Sobota 14-go czerwca 1941r. zaczęła się dla mnie, 11-letniego chłopca zwyczajnie; było już po egzaminach i można było z kolegami z pobliskich domów na Belinach (teraz Liepkalnio) tuż przy moście kolejowym bawić się spokojnie przez cały ranek. Naturalnie poszedłbym z kolegami na Rossę, bo tam zawsze były najlepsze zabawy między grobowcami, lecz właśnie w tę sobotę rano mieliśmy otrzymać wyniki z naszych końcowych egzaminów, w moim wypadku z końca 5-ej klasy szkoły powszechnej. Wyniki mieliśmy otrzymać nie w nowej szkole nr16, dalej na Belinach za skrzyżowaniem z Nowym Światem, lecz w starym budynku szkolnym tuż przy moście, który teraz już nie istnieje.

Oczekując na wyniki, zauważyliśmy rosyjską ciężarówkę prawie naprzeciwko starej szkoły, na którą załadowywano płaczącą i rozpaczającą rodzinę z tobołkami. Po załadowaniu tej biednej rodziny, ciężarówka próbowała odjechać, lecz coś się zepsuło w skrzyni biegów i ani rusz z miejsca. My natomiast, wiedząc już, że to jest wywózka na Syberię, naigrywaliśmy się z szofera i policjantów. Patrząc na to, tknęło mnie coś i nie czekając na wyniki, pobiegłem do domu pod nr 13, bardzo blisko starej szkoły i tu też zobaczyłem ciężarówkę. Gdy wpadłem do mieszkania, zastałem w nim policję i NKWD, no i rozpacz rodziców. Policja robiła rewizję, NKWD-ysta prowadził interrogację, matka z siostrami płakały, a ja cóż, byłem w stanie szoku. Matka chciała zawiadomić swoją rodzinę, mieszkającą w domu na rogu Jezuickiej (teraz Totoriř) i św. Ignacego, więc NKWD-ysta pozwolił, abym pobiegł i powiadomił ich, co zrobiłem, powodując jeszcze większy płacz rodziny. Spakowaliśmy się więc, a ja będąc już trochę spokojniejszy, pozabierałem wszystkie metryki i kilka zdjęć, chowając je za pazuchę, bo jakoś policjanci zapomnieli mnie zrewidować. Z tą rewizją to też: zrewidowali składzik i piwnicę na dworze, gdzie wisiała pięknie uwędzona szynka, a ja byłem w takim stanie roztargnienia, że ją nie zabrałem, a która to bardzo by nam się przydała tam, dokąd nas wywozili. Mieliśmy drugi składzik, o którym oni nie wiedzieli- na szczęście - bo był tam schowany rewolwer ojca i naboje. Cud!

Po załadowaniu na ciężarówkę, na której już była inna rodzina, no i przez Zarzecze, Połocką, gdzie mieszkaliśmy za życia mojej mamy, gdy miałem tylko cztery lata (mama umarła, gdy miałem pięć lat), do Nowej Wilejki. Stały tam dwa eszelony na pobliskich torach, lecz nie wiem czy jeszcze istnieją. Były one dalej od stacji i nie tam, gdzie stoi pamiątkowy krzyż i wagony z lokomotywą. Dwa eszelony - widomy obraz tragedii rodzin, które tutaj musiały być rozbite na dwie części - mężczyźni osobno do jednego eszelonu, a dzieci i kobiety do drugiego. Rozpacz była wielka, bo obie strony wiedziały, że się już nigdy nie zobaczą i że wielu z nich zostawi swoje kości na Syberii. Kobiecy transport odjechał dosyć szybko, jeszcze nad ranem w niedzielę, a męski, jak się potem dowiedziałem, dopiero w niedzielę wieczorem: zawiezieni zostali do Soswy, stamtąd barkami do Gar, resztę drogi piechotą. (15 km z hakiem) do "łag-punkt 47-go kwartału X oddziału Siew-Urał-łagrów" w Garach.

Wagon, do którego nas załadowano był dosyć mały, właśnie taki sam, jaki stoi w Nowej Wilejce, na 32 osoby, cztery prycze na osiem osób każda, lecz ścisku nie było, bo było dużo małych dzieci, które o wiele mniej miejsca zajmowały. Wszystkie toboły były ułożone na środku wagonu, przez to samo przegradzając wagon na dwie części i dając pewną prywatę. Ubikacja ma się rozumieć była bardzo prymitywna - dwie deseczki zbite razem jako korytko, wypuszczone przez otwór wycięty w drzwiach - prywaty żadnej, tylko brud, smród i ubóstwo. N.B: te wagony w Nowej Wilejce nie posiadają tego udogodnienia sanitarnego, więc uważam, że ktoś powinien na to zwrócić uwagę i uzupełnić ten tak ważny brak.

Wyjechaliśmy więc w nieznane przez Mińsk, Wielkie Łuki, potem powyżej Moskwy na Omsk i Nowosybirsk do Ałtajskiego Kraju. Tutaj skręciliśmy na południe i po dziewiętnastu dniach od wyjazdu z Kraju, wysadzeni zostaliśmy w Rubcowce, teraz Rubcowsk.

Jeśli chodzi o samą podróż, to była dosyć monotonna. Po drodze dowiedzieliśmy się o wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej, lecz do mnie to jakoś nie dochodziło. Ogólnie mówiąc, ten dramat, który przeżywaliśmy jakoś na mnie nie działał - byłem chyba za młody, ażeby cały ogrom tragedii zrozumieć, dopiero potem przy konaniu mojej małej przyrodniej siostry, którą bardzo kochałem, zrozumiałem całą tragedię naszej sytuacji.

W Rubcowce rozdzielili nas na większe grupy, a grupa, w której myśmy się znaleźli, zaprowadzona została na plac ogrodzony murem i tam funkcjonariusz NKVV'D, stanąwszy na kupie gruzów, wygłosił mowę, w której radził nam, byśmy się zadomowili tutaj, bo stąd już nigdy nie wyjedziemy i tu umrzemy, i że Polski już nie ma i nigdy nie będzie.

Z placu tego zaczęli rozwozić ludzi po różnych sowchozach, nas wysłali do "Rubcowskij Swiekło-Sowchoz", z początku do indywidualnych rodzin ukraińskich na piątym oddziale, gdzie zostaliśmy dosyć serdecznie przyjęci, a którzy już tam byli zadomowieni jeszcze przed wojną. W każdym domku, typowo ukraińskim, był krzyż i ikona, do której specjalnie kobiety często się modliły. Widać było, że im było nas żal, i że oni sami przeszli przez tę gehennę przez co nie było tej wrogości, która istniała na południowych Kresach Polski przedwojennej. Niestety po tygodniu, przenieśli nas na czwarty oddział, gdzie normalnie mieszkali tymczasowi robotnicy w dużej 50-cio osobowej sali - wszyscy razem mężczyźni, kobiety i dzieci. Nas pomieszczono do trochę mniejszej sali, na około 40 osób, łóżko przy łóżku z tysiącami pluskiew i wszy. Tu wszystkie kobiety musiały chodzić do pracy, za którą płacono gotówką, za co potem można było kupić jedzenie w stołówce lub inne produkty, z których robiło się posiłki, gotując strawę na dworze na specjalnych ceglanych piecach. Z tego było widać, że oddział ten oprócz kilku stale zamieszkałych chat, był używany tylko latem.

Gdy kobiety szły do pracy, to starsze dzieci doglądały maleństwa, ja sam musiałem zajmować się kuchnią i dwoma siostrami: 4-ro i 9-cio letnią. Praca kobiet polegała na doglądaniu sadów i ogrodu, a także w polu.

Dużo też się mówi o rosyjskiej "bani", łaźni, lecz ani razu przez cztery miesiące nie działała. Była zepsuta, więc myto się byle gdzie. Gdy było ciepło to kąpano się w kanale irygacyjnym.

Tak czy inaczej wszy i pluskwy nas gryzły, brudny czy czysty, więc po co się myć, szczególnie 11-to letniemu chłopcu.

W naszym oddziale sowchozowym, na tej dużej sali, towarzystwo było bardzo mieszane: od żon urzędników aż do żon bogatych mieszczan lub ziemian. Między innymi była pani Giedrojć z synami (czy były córki to nie pamiętam), a z synem Witoldem, moim rówieśnikiem, łaziliśmy wszędzie, nawet tam, gdzie zabraniali. Lecz chłopcy jak to chłopcy - żadnego lęku nie czuliśmy. Potem, po wyjeździe na południe dowiedziałem się, że zmarł na tyfus. Była także pani Eichlerowa, Polka, z synem i córką. Bardzo uzdolnieni w sztukach pięknych. Młodą Eichlerównę spotkałem potem bodajże w Teheranie, gdzie była świetliczanką w Misji polskiej, już po naszym wyjeździe z Sowieckiego "raju".

Nareszcie przyszła amnestia, więc pozwolili nam wyjechać na południe i gdzieś w listopadzie, przez głębokie śniegi zawieźli nas do miasteczka na pociąg, tym razem osobowy. Wieźli nas przez Semipałatinsk, Ałma-Atę, Dżambuł, Taszkent i Samarkandę do rzeki Amu-Daria, tuż przed miastem po drugiej stronie rzeki. Tam nas wysadzili i chcieli wysłać w dół rzeki barkami do jakichś kołchozów, lecz bractwo się zbuntowało i nie chciało płynąć, bo już wiedzieli, że stamtąd nie wrócą. Załadowali więc nas do pociągu i zawieźli do Fergany, lecz i tu ludzie zdecydowali nie wysiadać z pociągu, bo był to prawie koniec świata, zapadły ktraj. Po kilku dniach kłótni zabrali nas z powrotem do Taszkentu, gdzie przesiedzieliśmy kilka dni na dworcu. Na szczęście pogoda była dobra i można było zwiedzić miasto. I dalej w drogę, tym razem do Dżambułu, gdzie prawie przez cały tydzień siedzieliśmy na swoich gratach przy stacji na deszczu. Wreszcie ktoś się zlitował i zabrali nas do jakiejś sali, a było nas około trzydzieści osób. Ażeby coś zjeść, to trzeba było sprzedawać swoje rzeczy na rynku, a za te pieniądze kupić sobie produkty. I tak się jakoś żyło.

W końcu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, wysłano nas do Ługawoj, skąd po kilku dniach rozesłano do okolicznych kozackich kołchozów. I tak jak przedtem na Syberii, rozdzielono nas do rodzin kozackich, lecz później znaleźli nam puste lepianki i tam mieliśmy mieszkać. Tu dopiero zaczął się głód i zimno: nie było opału, zimno jak w psiarni i głód dokuczał. Kozaków to najmniej obchodziło, dla nich to mogliśmy wszyscy się wykończyć - oni nawet dla chorego dziecka mleka nie chcieli dać, choć mieli.

W końcu zaczęliśmy dostawać ziarna pszenicy, 200 g dziennie dla dzieci, a 400 g dla dorosłej pracującej osoby. I nic więcej. To ziarno trzeba było zemleć w żarnach, z czego potem robiło się "zacierkę" na wodzie - klej do tapety!- lub suche placki. Opał zbierało się na polu, suche krzaczki zwane kurajem lub placki krowie i końskie, które pierw trzeba było wysuszyć. Pomimo wszystko, to nam się jeszcze udało, bo dalej na południe, w Uzbekistanie nasi nic nie dostawali i umierali z głodu.

I tutaj w tej lepiance przeżyłem najcięższe chwile mojej młodości. Zaraz po świętach moja mała siostrzyczka dostała odry, zapalenia płuc i na moich rękach skonała. Tragedia, jakich wiele, bo prawie każda rodzina straciła przynajmniej jednego członka, a niektórzy i więcej. I to albo dzieci rodziców, a co gorzej, rodzice dzieci. Sierotami polskie władze, a specjalnie wojsko starało się zajmować na ile je było stać, lecz dla rodziców tracących dzieci to była istna tragedia. Tak doczekaliśmy się wiosny i lata, gdy nareszcie cukrowe buraki można było dostać lub ukraść i ugotować lub potarte udusić. Kto tego nie jadł, to nie wie jakie to było okropne, lecz z głodu wszystko się zje.

W tym miasteczku, oddalonym o cztery kilometry od naszego kołchozu "Kok-Arik", został zakwaterowany oddział Polskiego Wojska, lecz teraz nie pamiętam, która to była dywizja. Tam też była polska placówka, gdzie czasem można było dostać coś lepszego do zjedzenia z łaski Pana Delegata. I nie zawsze ci Panowie rządzili porządnie, były często duże niedociągnięcia, o czym lepiej nie mówić.

Pewnego dnia wczesnym latem przyjechał eszelon z Syberii - łagru, w którym był ojciec, i wtedy dowiedzieliśmy się o jego śmierci. Mówili, że umierając bardzo martwił się o nas. Zaraz po tym zaczęła się ewakuacja Wojska Polskiego do Persji, więc władze polskie brały ludność cywilną, ile się dało, choć oficjalnie tylko rodziny wojskowych miały prawo wyjazdu. Lecz kto tam sprawdzał - brali kogo mogli i tak dojechaliśmy do Krasnowodzka przez dobrze nam znane miejscowości, bo przecież jeździliśmy tam i z powrotem przez cały miesiąc po wyjeździe z Syberii.

W Krasnowodzku wysadzono nas na polu tuż przy Morzu Kaspijskim, wraz z żołnierzami, gdzie musieliśmy czekać kilka dni na statek. W końcu kazano nam iść pieszo do portu, oddalonego o kilka kilometrów od miejsca naszego postoju. Nareszcie statek, lecz każdy się bał czy czasem coś się nie zepsuje, czy czasem nas w ostatniej chwili nie zatrzymają, czy nasze nazwisko jest na liście? Ten strach nie opuszczał nas dopóki nie dobiliśmy do brzegów Persji - Pahlavi. Nareszcie zbawienie i wolność.

Maj 2002, Anglia

Na zdjęciach: Ewa i Stefan Petrusewiczowie w redakcji "NCZ", maj 2002 r., Wycieczka szkolna. Szkoła nr 16 na Belinach. Zima - wiosna 1939 r. Autor publikacji Stefan Petrusewicz w samym środku, wysoki, na przedzie w szkolnej czapce

NCz 27 (566)