Józef Mackiewicz

"Prawda w oczy nie kole"

(Zakończenie. Początek w nr 121)

W mrożącym milczeniu Europy Zachodniej

Sposób,(1) w jaki Niemcy zajęli Danię i Norwegię, można by nazwać oszałamiającym, w jaki rozbili Holandię, Belgię, Anglików i Francję - bezprzykładnym. Upadek Paryża, zdobycie największych i najnowocześniejszych fortec świata - to były wypadki, mogące w tym krótkim terminie przyprawić człowieka o zawrót głowy. Ale bardziej od wypadków, powtarzam raz jeszcze, zdumiewali mnie ludzie, biorący w nich udział, ludzie, którzy tworzyli te wypadki.

Zresztą my, Polacy, pierwsi mieliśmy okazję do oszołomienia, bo pierwsi padliśmy ofiarą. Sposób, w jaki dostaliśmy, krótko mówiąc, po łbie, tak dalece odbiegał od naszych pojęć i tradycji, wyssanych dosłownie z mlekiem matki, że trudno się było utrzymać na nogach.

Nasze cierpiętnictwo i stuletnia martyrologia w zestawieniu na przykład z martyrologią Żydów pod reżimem hitlerowskim, zdawała się lekkim bluffem. Czyżby i nasze tradycje rycerskie także? Nie zdaje mi się.

W jednej z najpopularniejszych książek Francji środka ubiegłego stulecia, wydanej w r. 1864 pt. L'Histoire d'un Conscrit de 1813, która doczekała ponoć niebywałego na owe czasy nakładu, Erckmann-Chatrian zamieszczają opis "Bitwy Narodów" pod Lipskiem w 1813 roku. Znajdujemy w nim następujące zdanie:

...to byli Polacy! Najbitniejsi i najodważniejsi wojownicy, jakich w życiu widziałem!

A przecież żołnierz francuski, którego słowami przemawiają, widział na wojnie Francuzów, Anglików, Austriaków, Rosjan, Niemców, Włochów, Hiszpanów i Szwedów. Nie potrzebuję zresztą sięgać ani do kronik historycznych, ani do faktów powszechnie znanych, ani do literatury pięknej. Tak, tradycję wojenną posiadaliśmy niewątpliwie.*

Tymczasem Norwegowie roku 1940, którzy do tradycji wojennej wcale się nie kwapili, walczyli ponoć jak lwy. Podobnie walczyli Finowie.

Francuzi, otoczeni ciepłą jeszcze aureolą Marny, Sommy i Verdun, zachowali się jak stado baranów.

Belgia! Zacny literat polski starej daty, Czesław Jankowski, pisał dnia 12 listopada 1914 roku:

Wskażcie mi rozdział romansu historycznego mogący iść w zawody z legendową epopeją Belgii współczesnej! Co za aureola heroizmu, co za blask patriotyzmu, co za porywająca waleczność, co za hart ducha... Belgia współczesna zadała kłam twierdzeniom, że nie ma dziś na świecie ludzi na miarę bohaterów starożytnych. Znaleźli się... itd. w tym tonie, w którym pisała zresztą cała Europa. Belgia rok 1940. Atak niemiecki na fortecę Leodium, uważaną za najsilniejszą na świecie. 11 maja, godzina 10 rano, rozpoczęty szturm na fort Eben Emael. Godzina 12 minut 15, Belgowie wywiesili białą flagę. Tylko stu zabitych. Tysiąc poddaje się do niewoli. W wydanej przez Niemców książce Der Sieg über Frankrgich w ten sposób jeden z uczestników opisuje wkroczenie do Antwerpii:

Koło jednego z domów na peryferium miasta znajdujemy stosy porzuconej broni i mundurów. Żołnierze bełgijscy przebierali się czym prędzej, aby tym łatwiej uciekać.

Jak wiadomo, po kilku dniach oporu, król Belgów poddaje się razem z całą armią i całym państwem.

Kiedyś przy piwie rozmawiałem z lotnikiem niemieckim, który był wszędzie. Na pierwszym miejscu stawia Greków.

Jest to, oczywiście, najmniej spodziewana gradacja: Na wschodzie Europy Greka uważano potocznie za coś mniej więcej lepszego od Żyda, coś pośredniego między żydowskim i ormiańskim handlarzem. W Polsce mówiło się "Nie rób z siebie Greka", to znaczyło: nie wyczyniaj z siebie durnia, wariata. Tymczasem Grecy okazali się bohaterami. Tylko Włosi nie zgotowali żadnej niespodzianki.

Trudno określić, jak dalece sięgać powinna znajomość ludzi, ażeby w życiu chroniła nas przed zawodem. I czy w ogóle można w tym względzie mówić o jakiejś świadomej "znajomości", czy tylko polegać na podświadomej intuicji? Śmiesznie jak dużo miejsca poświęca się "psychologii kobiecej". Gdyby tyleż energii wyładować w prawdziwie naukowym kierunku psychologii zwierząt, może by nareszcie logika ta wyszła z pieluszek opisowo-dyletanckich i przyczyniła się do poznania "naszych młodszych braci", jak ponoć nazywał zwierzęta św. Franciszek z Asyżu. Tymczasem istnieje niewyczerpana wprost litania wszechświatowej literatury poświęconej "znawstwu" kobiet. Kobietę, którą opisuje się na wszystkie możliwe sposoby, a są to właściwie sposoby arcyludzkie, traktuje się jako coś obiektywnie odrębnego, coś pozagatunkowego. Wszystkie nieobliczalności, jakie normalnie popełniane bywają w stosunkach pomiędzy bliźnimi, w odniesieniu do kobiety przeradzają się w naszej, podnieconej tylko erotyką, fantazji, w swoistą, kobiecie tylko przyrodzoną, nieomal cechę gatunkową. Według mnie, świadczy to nie tyle o znajomości kobiety, co raczej o braku znajomości ludzi w ogóle, albo przypomina laika, który sądzi, że kruk jest samcem wrony i bardzo się dziwi, że istnieją zarówno samice kruka, jak samce wrony, których życie duchowe i fizyczne upływa w przyrodzonych ramach, właściwych dla całego gatunku.

Jeżeli chodzi, na przykład, o moje osobiste doznania życiowe, o wiele bardziej zaskakiwany bywałem i oszukiwany przez mężczyzn, niż przez kobiety, które rzekomo mają stanowić źródło niewyczerpanych niespodzianek. Gdy miałem lat szesnaście, pierwszy prawdziwy tzw. zawód życiowy sprawił mi niejaki Grigorij Kowalenko, "wachmistrz 14-go Jej Cesarskiej Mości Elżbiety Pietrowny dragońskiego pułku". Leżeliśmy razem na jednej sali w szpitalu i byliśmy przyjaciółmi. Następnie Kowalenko wywiódł mnie, jak to się mówi, w pole, okradł z premedytacją i porzucił chorego jeszcze, w beznadziejnych okolicznościach, w Puszczy Białowieskiej. Zdarzyło mi się później coś podobnego doznawać raz po razie ze strony różnego rodzaju kolegów czy pseudo-przyjaciół. Coś takiego, po czym człowiek zwykł mówić w przygnębieniu: "No, no, tego się po nim nie spodziewałem", albo: "Kto by się tego mógł po nim spodziewać!"

Otóż przysłowie twierdzi, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Jest to mądre przysłowie, ale powiedziałbym, że nie tylko przyjaciół, ile ludzi w ogóle. Najczęściej właśnie wojny i katastrofy żywiołowe wydobywają z ludzi ich przyrodzone właściwości charakterów. Dlatego też ostatnia wojna rozwarła taki upust nieoczekiwanie zróżniczkowanych charakterów, o których nie śniło się nawet naszej dobrej, przedwojennej, pokojowej literaturze, nawet w jej najszczerszym wysiłku wydobycia "sfinksów", "czarnych charakterów" i "kobiet zagadki".

***

Może to nikogo nie obchodzić, o czym opowiem poniżej. To moje sprawy osobiste pośród przeciętnych ludzi, którzy mnie otaczali. Ale właśnie dlatego, że byli przeciętni, ich postępowanie wydaje mi się godne zanotowania. Ich postępki przekraczały, oczywiście, moje oczekiwania osobiste i to właśnie może nikogo nie obchodzić. Ale w równym stopniu przekraczały oczekiwania całego Narodu, którego członkami były te pojedyncze, przeciętne osoby i to powinno obchodzić cały naród.

Jak już zaznaczyłem, w połowie zimy władze litewskie odebrały mi koncesję na redagowanie pisma, pozostawiając jedynie prawa współwydawcy. Szukając odpowiednich ludzi na stanowisko redaktora, natknąłem się kilkakrotnie na nazwisko Węckowicza. Mówiono o nim, że "człowiek uczciwy".

W naszej sytuacji chodziło nam właśnie o takiego przede wszystkim. W tym czasie najzaufańszym członkiem mojej redakcji był Teodor Bujnicki, literat wileński. On, siostrzeniec tego Węckowicza, również popierał jego kandydaturę. Doszło do układu z Węckowiczem, mocą którego redagować gazetę mieliśmy wspólnie, ja nieoficjalnie, on oficjalnie i żadne poważne stanowisko polityczne nie mogło być powzięte bez obopólnej zgody. Węckowicz dobrze był widziany w sferach litewskich.

I otóż tenże Romuald Węckowicz, liberał i demokrata, raczej socjał niż nacjonalista, "krajowiec" i Polak, okazał się w praktyce absolutnym ugodowcem w stosunku do eksterminacyjnej, antykrajowej, nacjonalistyczno-polakożerczej polityki litewskiej. Pchał Gazetę w kierunku gadzinowym. Już nie pro-litewskim, ale wprost pro-rządowo-litewskim kierunku. Korzystając zaś z ustawowych praw redaktora, poczynał sobie coraz bardziej samowolnie.

Pod wiosnę zaszły w Wilnie smutne wypadki pogromowe. Poczęto bić Polaków coraz jawniej. Ucisk policji rósł z każdym dniem. Nagle zamordowano policjanta.

Nazajutrz drugiego.

Kto był właściwym sprawcą i jakie podłoże miało to morderstwo, nie zostało bliżej wyjaśnione. Ale zarówno strona litewska zapisała je na rachunek "Polaków" w ogóle, jak też strona polska przyjęła w cichości ten zarzut na siebie, że to niby odwet, choć anonimowy, za brutalność policji.

Odbył się pogrzeb policjantów. W kondukcie z wielką paradą wzięły udział tłumy Litwinów, tzn. importowanych do Wilna urzędników itp. elementy, głównie zaś młodzież akademicka litewska. Jak to zazwyczaj bywa, wielkie skupiska chrześcijan wokół chrześcijańskiego obrządku, rzadko mają(2) wspólnego z prawdziwą nauką chrześcijańską, a często wyradzają(3) się w najbardziej antychrystusowe wyczyny. Religia stosowana nie jest tym, czym jest sztuka stosowana, jest najpodlejszym i najbardziej zakłamanym przejawem ludzkiej hipokryzji. Specjalnie zaś młodzież, często religijnie indyferentna, zaprawiana jest w tym duchu kościelno-pogromowym. Podobnie rzecz miała się w Polsce, gdy wszelkie powroty z cmentarza po złożeniu do grobu "ofiar" politycznych, przeistaczały się w dzikie pogromy żydowskie, ukraińskie itd. Identycznie postąpiła "młodzież" litewska. Tłumy jej zalały ulice z pałkami w rękach, bijąc każdego Polaka, zrywając polskiej młodzieży czapki z głowy, drąc każdy nadpis polski, gazety, rozbijając szyby w redakcjach polskich; cuchnący bezkarnością tłum wdarł się do lokalu operetki polskiej, zerwał przedstawienie, potłukł szyby. W końcu zawezwano policję pieszą i konną, której zachowanie było kompletnie bierne. Krew i podarte strzępy ubrania, pośród stłuczonego szkła, znaczyły chodniki polskiego Wilna.

Naturalnie zakazano nam o tym pisać.

Natomiast nazajutrz zawezwano redaktorów pism polskich i domagano się od nich ostrych notatek potępiających... fakt zabójstwa policjantów.

Moje stanowisko było takie: o ile pozwolą nam potępić ekscesy antypolskie, zgadzamy się potępić również skrytobójstwo, dokonane na policjantach. O ile nie - nie piszemy w ogóle nic.

Tymczasem Węckowicz zjawił się z gotowym, podławym artykulikiem, ustalonym w cenzurze litewskiej i oświadczył, że on, jako redaktor, zobowiązał się do zamieszczenia tego artykułu wobec władz litewskich. Zwróciłem mu uwagę na naszą umowę. Oświadczył wtedy, że on, a nie kto inny, jest tu redaktorem.

Powiedziałem mu wprost, że jest: "politycznym szantażystą".

- Ja z panem inaczej załatwię - odpowiedział ten "krajowy demokrata" polski, popierający nacjonalizm litewski, i poszedł do władz litewskich ze skargą na mnie.

Nazajutrz pismem oficjalnym odebrana mi została koncesja ostatecznie, nawet jako wydawcy.

Tak postąpił ów "uczciwy" człowiek. - Leon Bortkiewicz, podówczas jeszcze wierny "mój przyjaciel", dał Węckowiczowi po pysku w cukierni. Ale Węckowicz pozostał przy swojej gadzinowej robocie, a raczej zamierzał ją rozwinąć właśnie na całego... Nawet zakupił był portret prezydenta Litwy Antoniego Smetony, żeby go powiesić w swoim gabinecie redakcyjnym i w tym celu odesłał przez woźnego do sklepu dla dorobienia odpowiednich ram, gdy...

Ramy do portretu nie zostały nigdy wykupione. Natomiast zakupiono dwa inne portrety: przewodniczącego Litewskiej Republiki "Ludowej" Paleckisa i Józefa Wissarionowicza Stalina.

***

Rząd sowiecki, działający notorycznie z "woli mas pracujących", który w dniu 16 grudnia 1918 roku uznał za istniejącą tylko Sowiecką Republikę Litewską, w dniu 12 lipca 1920 roku zmienił zdanie "mas pracujących" i uznał burżuazyjną Republikę Litewską, odstępując jej zdobyte na Polakach Wilno. We wrześniu r. 1939, z woli mas pracujących, przyłączył Wilno do Białorusi Sowieckiej, ale już po miesiącu "wola mas pracujących" tak kardynalnie przeobraziła swe przekonania, że decyzją rządu sowieckiego, już nie białoruskie Wilna, tylko litewski Vilnius oddany zostaje w ręce litewskiego rządu Smetony.

Państwa Europy zachodniej zachowały wobec tego faktu zupełną obojętność.

Wilno było częścią suwerennego państwa polskiego. Wcielone, bez zgody tego państwa, do Republiki Litewskiej. Z Francją łączyły Polskę układ polityczny z 19 lutego 1921 i Traktat Gwarancyjny z 16 października 1925. Dnia 13 kwietnia 1939 premier Francji Daladier oświadczył w Izbie Deputowanych:

Francja i Polska nawzajem udzielają sobie gwarancji niezwłocznej i bezpośredniej [pomocy] przeciw wszelkiej groźbie bezpośredniej lub pośredniej, która mogłaby narazić na szwank ich żywotne interesy.**

Przytaczaliśmy już powyżej oświadczenie premiera Chamberlaina z dnia 31 marca i 6 kwietnia 1939:

...zagwarantowanie Polsce... wzajemnej pomocy na wypadek wszelkiego zagrożenia bezpośredniego lub pośredniego...

W dniu 31 marca dodał jeszcze:

Rząd francuski upoważnił mnie do wyraźnego stwierdzenia, iż zajmuje takie samo stanowisko w tej kwestii, jak rząd Wielkiej Brytanii.***

Ale ani rząd francuski, ani rząd królewski angielski, tak samo jak palcem nie ruszył w obronie Polski wobec agresji sowieckiej, nie ruszył też palcem wobec wkroczenia na terytorium Polski wojsk litewskich.

Tymczasem rząd sowiecki, który jeszcze 28 września 1920 roku zawarł z Litwą pakt o nieagresji, a w r. 1934 przedłużył go na lat 10, a dnia 9 października [ 1939] narzucił Litwie "traktat o wzajemnej pomocy" i wprowadził swe bazy wojskowe, ogłosił w początkach czerwca 1940 rzecz niespodzianą:

Rząd litewski uprawia antysowiecką propagandę, tworzy organizację mającą na celu porywanie i mordowanie żołnierzy czerwonych stacjonujących w Litwie.

O tych "niesłychanych prowokacjach" ze strony Litwy rozgłosiło radio sowieckie we wszystkich językach. I oczywiście znowu niezliczone wiece niezliczonych "mas pracujących" poparły "mądre stanowisko rządu radzieckiego" i dały upust, w niezliczonych uchwałach, swemu oburzeniu na rząd litewski.

Naturalnie nikt na świecie nie troszczył się o to, że artykuł 7 zawartego traktatu sowiecko-litewskiego brzmiał dosłownie:

Zawarty traktat w niczym nie narusza suwerenności obydwóch układających się stron. Zachowana zostaje zasada nie mieszania się wzajemnego w wewnętrzne stosunki układających się stron. Miejscowości, w których rozlokowane zostają powietrzne i lądowe siły sowieckie w Litwie, pod każdym względem należą do Republiki Litewskiej.

Oczywiście, o żadnej prowokacji ze stromy rządu litewskiego mowy być nie mogło. Rząd litewski, a z nim społeczeństwo litewskie, posuwały swoją uległość do granic najdalszych, czyniono wszystko co możliwe i płaszczono się przed Sowietami w sposób odrażający. O rzekomej "propagandzie antysowieckiej" możemy powiedzieć najlepiej my, mający do czynienia z cenzurą, która wykreślała nam wszystko, co mogłoby nasuwać choćby cień podejrzenia, że jest dla Sowietów nieprzychylne. Komuniści w ogóle uznani byli nagle jako przyjaciele Litwy, a ci spośród nich, którzy ze względu na utrzymanie ładu wewnętrznego, musieli być jednak przyskrzynieni, rejestrowani byli oficjalnie jako - "trockistowcy".

W gruncie rzeczy nastał obecnie niby moment, o którym marzyłem na jesieni 1939. Mianowicie konflikt sowiecko-litewski. Ale nie miałem już złudzeń: ani Litwa nie będzie się bronić, ani tym mniej nie będzie popierana w tej walce przez Polaków, czy Białorusinów. Jeżeli chodzi o Polaków, o ich masy, to te zupełnie świadomie, natomiast inteligencja polska raczej podświadomie, odczuwały coś w rodzaju Schadenfreude.

Było to oczywiście najgłupsze, najbardziej ślepe, najbezsensowniejsze uczucie polityczne, na jakie właśnie zdobyć się może tylko masa, niewyrobiona i nie kierowana politycznie opinia, a tak dalece pozbawiona instynktu samozachowawczego, iż cieszyć się może z własnej zguby. Ale uczucie to było zaraźliwe. Zdawało mi się chwilami, że ulegam mu również. Do tego stopnia znienawidzone były w kraju rządy litewskie. Na poczekaniu wyprodukowano nawet piosenkę:

Raz po zwycięskiej bitwie,
Musu Wilnius przypadł Litwie,
A że kobyłka zbyt skakała,
Musu Wilnius postradała.
O jej-jej, ponas Bobras nie gieroj! itd.

Ta wesoła piosenka zapowiadała jednak w gruncie naszą wspólną(4) zgubę.
Dnia 14 czerwca 1940 roku, o godzinie 23 (moskiewskiej 24) Mołotow wręczył ministrowi spraw zagranicznych Litwy, Urbszysowi, ultimatum, w którym domagał się wypełnienia do godziny 9 rano dnia 15 czerwca następujących punktów:

1) Oddanie pod sąd ministra spraw wewnętrznych Skuczasa i dyrektora departamentu bezpieczeństwa Povilaitisa, jako bezpośrednio winnych w porywaniu, męczeniu i mordowaniu żołnierzy sowieckich stacjonujących w Litwie.

2) Utworzenie nowego rządu, który by zajął zdecydowane stanowisko do uczciwego wypełnienia postanowień traktatu sowiecko-litewskiego i ukrócenia działalności wrogów Związku Sowieckiego na Litwie.

3) Gwarantowanie wojskom sowieckim swobodnego przemarszu przez terytorium Litwy i dyslokacji ich w ważniejszych centrach kraju w takiej ilości, jaka potrzebna się okaże dla zabezpieczenia wykonania traktatu.

Rząd litewski warunki przyjął.

W obronie Litwy, a następnie Łotwy i Estonii, żadne z mocarstw Europy zachodniej nie ruszyło palcem, tak samo jak poprzednio w obronie pogwałconego art. 15 Konwencji Kłajpedzkiej, tak samo jak w obronie Polski.

Jednocześnie w samej Litwie nie było nawet mowy o jakimkolwiek proteście.(5) Ta sama młodzież litewska, która po kościołach i na ulicach biła bezbronnych Polaków, nie zdobyła się na najmniejszą bodaj manifestację patriotyczną w chwili, gdy ginęło państwo ich, ojczyzna.

W Kownie próbowano powołać rząd generała Rasztikisa, ale Mołotow oświadczył przebywającemu wciąż w Moskwie ministrowi spraw zagranicznych Litwy Urbszysowi, że kandydatura Rasztikisa nie zadowala rządu sowieckiego.

Tego dramatycznego dnia 15 czerwca, o godzinie 2 po południu, minister Urbszys nadał następującą depeszę z Moskwy:

Przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych i Komisarz Ludowy do Spraw Zagranicznych, Mołotow, wręczył mi następujące żądania:

1) Wojska sowieckie przekroczą granicę litewską dziś o godz. 3 pop. w następujących punktach: Ejszyszki, Druskieniki, Gudogaje, Ekszty, Podbrodzie.

2) Poszczególne oddziały wojsk sowieckich po przekroczeniu granic wmaszerują do Wilna, Kowna, Rosień, Poniewieża i Szawel.

3) Inne oddziały zostaną rozlokowane w poszczególnych miejscowościach Litwy, które ustalone zostaną w porozumieniu, ze strony sowieckiej, generała Pawłowa, z generałem Vitkauskasem, ze strony litewskiej.

4) Generał Pawłow i generał Vitkauskas spotkają się dnia 15 czerwca o godzinie 8 wieczorem na dworcu kolejowym w Gudogajach. Ażeby uniknąć wszelkich nieporozumień, rząd litewski wyda odnośne rozporządzenia do wojska i ludności, aby ruch wojsk sowieckich odbywać się mógł bez przeszkód.

Istotnie, generał Vitkauskas udał się natychmiast do Gudogaj, przedtem jednak zdążył wydać zarządzenia, wzywające ludność i wojsko, aby przyjaźnie i z "godnością" spotkało wkraczającą armię sowiecką.

Niepodległość litewska przestała istnieć. Dnia 17 czerwca powołano uległy Sowietom rząd litewski.

Ucieczka prezydenta Smetony i kilku jeszcze osób spośród świata politycznego i plutokracji litewskiej, była jedynym widomym znakiem narodowej kontrakcji. Ale uciekło tylko kilku. Nawet minister Skuczas, rzekomy główny sprawca prowokacji antysowieckich, pozostał, jak królik zahipnotyzowany wzrokiem węża. Aresztowanego, odesłano do Moskwy, gdzie nb. spotkał się w więzieniu z b. premierem polskim, płk Kozłowskim.

Pozostała na swych miejscach, ciepłych dochodach, (1) gospodarstwach, posadach, urzędach, sztabach i ministerstwach - cała Litwa. Dyrektorzy departamentów i generałowie, oficerowie i urzędnicy, poczta, koleje, teatry, kina, gazety, orkiestry wojskowe, sztandary, godła państwowe. I wszystko to razem przeszło bez słowa, jeżeli nie liczyć słów podłego przypochlebstwa i sztucznego entuzjazmu na rzecz Sowietów - pod obce panowanie. Wyrzekło się własnej państwowości, ojczyzny, wolności. Oficerowie zdjęli po prostu epolety i naczepili sierpy z młotem. W ciągu dwudziestu czterech godzin zastąpiono godło Pogoni - gwiazdą czerwoną, jakby chodziło tu o jakieś wewnętrzne, drobne zarządzenie administracyjne.

Z całym przekonaniem oświadczam, że świat nie znał jeszcze takiego upadku i bezmiaru upodlenia. Bywało tak, iż jakieś państwo widziało się zmuszone do poddania. Bywało, że w obronie swej zostało zdradzone. Bywało zaskoczenie, które nie dało czasu na wydobycie miecza z pochwy. Bywały chwile słabości narodu, iż tylko nieznaczna jego mniejszość porywa się w męskiej obronie i rozpaczliwym proteście. Bywały samobójstwa ludzi opuszczonych, generałów bez wojska, wodzów bez narodu. Ale żeby wszyscy jak jeden mąż, z orkiestrą i rozwiniętymi sztandarami ojczyzny, z całym aparatem państwowym nie tyle poddawali się, co przechodzili na stronę i w niewolę obcego, starzy i młodzi! Pod najpotworniejsze jarzmo bolszewickie! Takiego wypadku w historii narodów jeszcze nie było.

Działo się więc coś takiego, od czego ni to mrówki chodziły po skórze, ni to wrażenie jakiegoś zanurzania w kadzi obrzydliwości. Oficer litewski, który nie zdążył jeszcze połapać się w rangach wojskowych sowieckich, salutował na chybił trafił każdemu z nich. A żołnierze czynili to już z jakąś masochistyczną rozkoszą... Z dworca wileńskiego wychodzi jakiś bolszewik, idzie mimo autobusowej stacji, gdzie na barierce skweru siedzi z dziesiątek konduktorów i szoferów. Porywają się zaraz z jakąś obleśną, niewolniczą, rabską wiernopoddańczością i salutują. Mają durny, psi wyraz i czynią tak właśnie, tak jak to zwykł czynić pies, gdy ma okazję polizać rękę albo zamerdać ogonem. Bolszewik spogląda na nich raczej zdziwiony i odsalutowuje szybko. Nie ma pojęcia, co to są za mundury.

Gdy się weźmie pod uwagę, że 98 procent ludności uważało inwazję bolszewicką za katastrofę... ale nie przekraczało szlabanu, za którym zaczęło się już normalne życie sowieckie. Jeszcze się ono nie rozpoczęło w pierwszych dniach. Słychać tylko zbliżające się kroki straszliwego buta, słychać jak idzie, miażdżąc po drodze charaktery, indywidualności, własną miłość, własną radość. Jak po żwirze, tak skwierczą te podeszwy sowieckiego reżimu po godności ludzkiej.(6)

Jeszcze nie przyszedł, a już na jego spotkanie wymiata się na czysto izbę i z niej tę godność ludzką(7) przede wszystkim.

Nie mogłem się nadziwić. Spotykam na ulicy Kelotisa, redaktora największego w Litwie czasopisma literacko-artystycznego, Naujoi Romuva.

- No, co będziecie teraz robić? - pytam.

- A co? - patrzy ze zdziwieniem. - Pisać będziemy w dalszym ciągu. Przecież w Sowietach literatura kwitnie... No, trochę trzeba będzie na czerwono... he, he, he!

Tfu! Tenże Rafał Mackonis, tenże nacjonalista polakożerczy, wierny sługa poprzedniego reżimu, pozostaje w tej samej gazecie, której był redaktorem, a która teraz do nazwiska Smetony dodaje tylko przydomek: "krwawy".

- Jakże to tak?

- A cóż w tym złego? Ja... zostałem tylko teraz technicznym redaktorem, do polityki się nie mieszam...

Tfu! Zaiste Węckowicz nie zdążył jeszcze wykupić ramek do portretu Smetony. Podpisuje i redaguje dalej Gazetę Codzienną, przeze mnie założoną gazetę, już w duchu bolszewickim. Ten typ wysługujący się smetonowskiemu reżimowi, ten "krajowiec" i "demokrata", wraca z konferencji prasowej i w ciągu dwudziestu czterech godzin przestawia gazetę na przyjęcie stalinowskiej konstytucji.

Tfu i tfu!

Ale co tu mówić o "węckowiczach"! Recenzentem muzycznym jeszcze w Słowie a później w mojej Gazecie, był Michał Józefowicz. Cichy muzyk, nad grobem stojący staruszek, uczciwy Polak, uczciwy człowiek, któremu nikt nie kazał, a przecież podpisuje ogłoszoną przez współpracowników deklarację lojalnej i twórczej współpracy z bolszewizmem.

Profesor Mieczysław Limanowski również. Egzaltowany uczony, mesjanistyczny patriota dyletant, który gdy mówił, to gestykulował, a jak gestykulował, był jak trzepoczący na wietrze sztandar polskości. On później pracował w wileńskim teatrze sowieckim.

Profesor Otrębski podpisał również, i stary wyga dziennikarski Franciszek Hryniewicz... Teodor Bujnicki, literat i poeta, onże później pisarz bolszewicki i sekretarz Prawdy Wileńskiej, piewca Stalina... Fryderyk Łęski, b. urzędnik kolejowy i referent prasowy Dyrekcji Wileńskiej, pobożny katolik, sowiecką limuzyną rozjeżdżający następnie z czerwoną gwiazdą w klapie, w charakterze bolszewickiego reportera Prawdy.

Nie podpisali na razie: wspomniany już Bortkiewicz, następnie komunista z przekonań. Konstanty Szychowski, wychowanek jezuitów, polityczny płód mocarstwowców, hrabiów Bocheńskich i Pruszyńskich, współpracownik Buntu Młodych i monarchistycznego Słowa, korporant, pałkarz-antysemita, oficer rezerwy - wychwalający(8) gwiazdę Stalina, przeklinający "zgniłą" Polskę.

Tacy oni byli wszyscy. Z całego zespołu redakcyjnego Gazety Codziennej wyszliśmy uczciwie zaledwie czwórką: Kazimierz Luboński, żona moja Barbara Toporska, Władysław Łepkowski, redaktor techniczny.

***

Halo, halo! - okrzyknie mnie może ktoś - jakże to tak, powiadaj pan dalej coś zaczął o społeczeństwie polskim. Więc jakże to było?

Oj, było źle. Ale to co było, było już pod panowaniem bolszewickim w latach 1940/41. To specjalny rozdział, po który jeszcze sięgnę. To już należy do tamtej strony szlabanu, gdy zapadł nad tą częścią Europy Wschodniej, zdradziecko i strasznie, wśród mrożącej, przyzwalającej ciszy Europy Zachodniej.

Ale początek był równie straszny, gdy jeszcze ten szlaban wisiał i drgał nad naszymi głowami jak gilotyna. Przykro się to zaczęło, gdy taki Ludwik Chomiński, jeszcze nie proszony i nie straszony, nie popędzany, a już pisywał skwapliwie o "słońcu Stalina", a później go widzę, gdy wkoło cukierni chodzi pod rękę z hr. Michałem Tyszkiewiczem i rozmawiają, na oko zdaje się jak dwaj Polacy, tam i z powrotem się przechadzają, tam i z powrotem, a ja stoję tylko i oczy przecieram, i uwierzyć nie mogę.

Na zmianę złych i dobrych dni, złej i dobrej polityki, głupoty i mądrości, ludzkich tęsknot i ludzkiej niesprawiedliwości, napaści i obrony, walki i nadziei - przyszła beznadziejność. Na zmianę tego wszystkiego, co ludzkie, wydaje się nawet, że na zmianę pór roku i tego, co zwykliśmy czekać z każdym dniem jutrzejszym - przyszło powolne gnicie godności ludzkiej, przyszła jednolita, bez zmian, bez nadziei, wykoślawiona szaruga bolszewickiej rzeczywistości.

Nikogo na razie nie bito, nie kopano, nie strzelano. To wszystko o terrorze - przesada. Po prostu tylko odebrano nagle radość życia i cel życia. A to było gorsze od terroru.

Wszystkie plany, kalkulacje polityczne, przyszłość zginęła wobec ogromu tego nieszczęścia. Pozostała pustka. Wypełnić ją może tylko jeden warunek: Bolszewia rozbita być powinna, zgnieciona, wypalona, unicestwiona raz na zawsze i po wieki wieków. Amen.

Przypisy

* I nawet w tej ostatniej wojnie, tak sromotnie przegranej kampanii r. 1939, nie brakło przykładów, przed którymi nawet wróg zdejmował swój ociężały hełm. Czytamy w książce Blitzmarsch nach Warschau:

"Trzeci bunkier bronił się tak długo i tak zacięcie, że tylko przypadkowe trafienie w szczelinę strzelniczą i rozbicie szybkostrzelnej armaty Polaków, umożliwiło jego zdobycie. Wybuch granatu zapalił wszystko we środku i wysadził żelazne drzwi z zawiasów. Gdyśmy weszli, bohaterski obrońca leżał w poprzek tych drzwi, zwęglony, nie do poznania..."

A o naszym biednym lotnictwie:

"Ale przez brak organizacji i dowództwa, nie powinniśmy zapominać, że lotnicy polscy walczyli zacięcie. W pierwszym, drugim, trzecim i jeszcze czwartym dniu rzucali się wściekle (wiitend) na nasze maszyny".

Berliński Signal z 2 listopada 1943 r. (nr 28) pisał w artykule pt. "Die zehnte Kompanie nach sechzehnhundert Tagen...":

"Dzisiaj, po czterech latach, zapytani o najcięższe przeżycia wojenne, odpowiadają członkowie dziesiątej kompanii: Polska. Trzeba się zastanowić, czego ci ludzie dotychczas dokonali, walki w Holandii i Belgii, przekroczenie Mozy, przekroczenie kanału Alberta, przełamanie głównych linii francuskich, trzy dni trwająca bitwa nad Skaldą i później kampania wschodnia od pierwszego dnia jej trwania. Oni byli przy przełamaniu linii Stalina, szturmowali Starą Russę, siedzieli okrągły rok w kotle Demiańska i w pięciu wielkich bitwach odparli ataki bolszewików na Starą Russę. Jednakże powiada każdy z nich: Wówczas, w Polsce, wówczas było najciężej." (Była to 10 kompania 6 pułku grenadierów, włączona do armii Blaskowitza, która miała zadanie nie dopuścić polskiej armii spod Kutna, do połączenia się z Warszawą.)

** Charakterystyczne i... historyczne jest w danym wypadku zachowanie mocarstw zachodnich zarówno wobec agresji sowieckiej na Polskę, jak i jej późniejszej na państwa bałtyckie. Do wszystkich bowiem układów powersalskich dochodzi jeszcze ten, podpisany w Londynie 3 lipca 1933 r. pomiędzy Sowietami, Polską, Rumunią, Turcją, Łotwą, Estonią, Persją i Afganistanem, do którego przyłączyły się następnie Litwa i Finlandia, a który raz wreszcie ustala definicję napastnika. Układ ten nie tylko w art. 2 uznaje za napastnika państwo, które przez wypowiedzenie wojny albo bez wypowiedzenia, wkracza na terytorium drugiego, ale zawiera prócz tego załącznik, który powiada jasno: żaden akt napaści nie może być usprawiedliwiony przez jakąkolwiek z następujących okoliczności: położenie wewnętrzne państwa, jego budowa polityczna, gospodarcza lub społeczna, rzekome braki jego administracji, zamieszki wywołane przez strajki, rewolucje, kontrrewolucje, wojny domowe, pogwałcenie praw lub interesów materialnych, albo moralnych, zerwanie stosunków dyplomatycznych, zatargi, zajścia graniczne itd. itd.

*** W r. 1940 rząd polski zwrócił się do rządu angielskiego z propozycją, aby ten, łącznie z rządem francuskim, wystąpił przeciwko agresji sowieckiej i znęcaniu się nad obywatelami polskimi na terytorium okupowanym przez Sowiety. Rząd angielski odmówił żądaniu polskiemu, zawiadamiając jednocześnie o swojej odmowie rząd francuski.

Przypisy

1 W"Spisie rozdziałów" tytuł: Za milczącym przyzwoleniem Europy Zachodniej

2 uszkodzona stronica

3 j . w.

4 dopisano: z Litwinami

5 skreślono: (Dwa protesty złożyli podobno posłowie przy Kwirynale i w Berlinie.)

6 "ludzkiej" skreślono, dopisano: osobistej

7 "ludzką" skreślono, dopisano: indywidualną

8 dopisano: następnie

Józef Mackiewicz, "Prawdza w oczy nie kole", Dzieła, to, 17, Londyn, 2002 r.

NCz 27 (566)