Andrzej
Niewinny Dobrowolski

Felieton
Bociany

Jest anegdota o wodzu indiańskiego plemienia, który po raz pierwszy wybrał się do wielkiego miasta. Po powrocie wezwał do siebie szamana:

- Słuchaj, nie widziałeś nigdy czegoś podobnego: Duża, pokryta trawą polana, wokół zebrane całe plemię. Na tę polanę wbiegają jednakowo ubrani młodzi wojownicy. Siedzący dookoła zaczynają wznosić okrzyki. Po chwili wbiega druga grupa wojowników, zdaje się dwa razy po pięć i jeden. Też ubrani podobnie, ale inaczej niż pierwsi. Okrzyki. Po nich pojawia się trzech starszych nieco i jeszcze inaczej ubranych mężczyzn z kulą wielkości dużej dyni. Jeden z nich podrzuca ową kulę dość wysoko, gwiżdżąc przy tym donośnie. Nie mija dwa, trzy oddechy i natychmiast zaczyna padać deszcz. Musisz się tego nauczyć!

Piszę to w dzień po wygaszającym nasze nadzieje na zwycięstwo deszczu w Korei. Nie wiem jeszcze, jak mi się to uda połączyć z tematem powstającego felietonu, ale zbliżają się wakacje, powinno być lekko, śmiesznie i dowcipnie, zaczynam więc żartem. Nie gorszym, moim zdaniem, od tego, jaki zrobiliśmy sobie, nadmuchując balon wyssanych z piłki nadziei. Od początku skazanych na cud, który w deszczu nie zechciał zaistnieć. Z czego można by wysnuć wniosek, że nie zawsze cuda uchodzą nam na sucho.

Do rzeczy jednak, czyli odpowiedzi na zadane mi wczoraj przez żonę pytanie: "Czy my musimy niezmiennie, zawsze i co roku spędzać lato w Polsce? Sąsiedzi wyjeżdżają gdzieś nad ciepłe morza, poznają nowe miejsca, ludzi, zabytki, a my od trzydziestu paru lat, nie bacząc na niebiezpieczeństwo grabieży, zniszczenia auta na dziurawych drogach czy wręcz postradania życia w zderzeniu z pijanym kierowcą w koło jedno i to samo: Kiedy nadchodzi lipiec, budzi się w nas instynkt bociana."

No właśnie. Dlaczego?

Przecież nie natura i piękne krajobrazy, bo tych znalazłoby się tu i ówdzie kilka nie mniej fascynujących od leśniczówki w przykatowickich Piaskach otoczonej wprawdzie dość rachitycznym laskiem, ale za to owiewanej przy zachodnim wietrze intensywnym bukietem z pobliskiej papierni. Chyba że wieje od wschodu. Wtedy przeważnie leje.

No tak. Ale leśniczy, pan Michał, wspaniały. Więc ludzie?

Pan Michał nie wszyscy. Zwłaszcza że większość byłych przyjaciół zdążyła zmienić numery telefonów, dowodząc prawdziwości chińskiego przysłowia o tych, którzy przyjaciółmi być przestają. Po prostu nigdy nimi nie byli.

Więc może język?

I tego nam nie brakuje. Szczególnie teraz, kiedy kawałek blachy uczepionej do balkonu łączy nas w niewiarygodny sposób ze sprawami ojczyzny, a pani Michałowa dzwoni wręcz czasem zaniepokojona: "Macie włączoną Polonię, bo zaraz będzie Bralczyk!"

Może więc to, o czym mówił ksiądz profesor Sedlak: Że najlepiej czujemy się w okolicy, gdzie przyszliśmy na świat? Ze względu na szczególne właściwości molekularnego budulca istniejącego tylko tam właśnie.

Chm, jak z większością prostych pytań, pewno i na to nikt rozsądny na całej kuli ziemskiej nie zna odpowiedzi. Zwłaszcza że, jak twierdzi mój znajomy doktor od fizyki, z tymi atomami to tak naprawdę jeszcze do końca nie wiadomo, czy rzeczywiście składają się z krążących wokół jąder elektronów, czy też jest to tylko nasze easyfull thinking.

Dawniej trudno było wykluczyć, iż wielu z nas jeździ do kraju, aby odpocząć od tutejszej biedy. Przez miesiąc pobyć królem. Poszaleć. Kawior, Peweks, szampan, szpan. Lecz dzisiaj? Dzisiaj, będąc w gościach u starych znajomych, ich auto grzecznie ustępuje naszemu miejsca w garażu. Ze względu na sąsiadów. I żeby nie wzbudzać niepotrzebnych skojarzeń z rocznikiem wina do serwowanego w ogrodzie obiadu.

A więc co nas tam ciągnie? Skąd ta tęsknota? Skąd ten bocian?

No bo jeśli nie klimat, nie natura, nie język, nie ludzie - to co?

Nie znam odpowiedzi, ale żona, jak to kobiety, posługująca się głównie mądrością płynącą z intuicji, podpowiada mi, że ową tęsknotę wywołuje wszystko to, czemu zaprzeczam oraz dodatkowo potrzeba odnalezienia siebie gdzieś tam, gdzie od dawna już nas nie ma. Gdzie nas nie ma, a jednocześnie tkwimy zakotwiczeni na zawsze i na nigdy w rzeczywistości trwającej i nie trwającej zarazem. Nie rozumiem, o co jej chodzi, ale tak mówi. Dodaje również, że potrzebujemy przez chwilę pobyć sobą. Kompletnymi, całymi, z językiem, zwyczajami, bajkami, rozumieniem niuansów, gestów, min, grymasów i uśmiechów. Pobyć w domu! Przez chwilę poczuć, że nie jesteśmy w gościach. Porozmawiać z ludźmi, którzy śmieją się z tego samego, odwołują się do tych samych skojarzeń z dzieciństwa, uczyli się tych samych wierszyków, jedli taki sam kleik. Wtedy odpoczywamy. Nie wpadamy do zimnej wody po każdym mocniejszym tąpnięciu na cienkim lodzie, po jakim poruszamy się tutaj. Wprawdzie pośród gospodarzy znanych i poznanych, a jednak obcych. Widzących świat nieco inaczej, a w tym świecie i nas, przybyszów. Rozmawiających między sobą dziwnym, zgrzytliwie szeleszczącym językiem i jedzących w wigilię okropnego smażonego karpia.

Czyżby to dlatego każdego lata wracamy do Polski? Do krajobrazów nie mniej pięknych niż gdzie indziej, do niebezpieczeństwa na drogach, do zapachu papierni omiatającego leśniczówkę i przyjaciół, którzy już dawno zdążyli pozmieniać numery telefonów? Na o numer większe?

Chm... Może?

NCz 27 (566)