Józef Mackiewicz

"Prawda w oczy nie kole"

(Ciąg dalszy) Początek w nr 121
Jedenasta zmiana warty

Od czasu wojny roku 1920, kiedy walczyliśmy z bolszewikami o wolność (w tym ostatnim słowie zawiera się kompletna treść każdej walki z bolszewikami), nie widziałem ich. Minęły lata, dokładnie dziewiętnaście lat, które przeistoczyły mnie z kilkunastoletniego chłopca w mundurze ułańskim, w dojrzałego człowieka. - Jadąc ze wsi Majdany do Wilna, przez Troki i Landwarów, ujrzałem ich w Landwarowie po raz pierwszy. Stało dwóch na warcie. Stare rosyjskie szynele z carskiego okresu, stare rosyjskie karabiny z trójgraniastym bagnetem, na głowach hełmy ozdobione gwiazdą. Nogi obute w nieprawdopodobnie zniszczone trzewiki i takoż postrzępione owijacze. Gdyby nie hełmy, wyglądaliby raczej na członków jakiejś bandy, na partyzantów raczej, a nie żołnierzy.

Na dworcu powiewał sztandar litewski, straż trzymali żołnierze sowieccy, kolej obsługiwali kolejarze polscy. Wokół tłum niewyraźny, zbiedniały i sztucznie sproletaryzowany: każdy wkładał na siebie co miał najgorszego. Żydzi z czerwonymi kokardami w klapie. A wśród tego galimatiasu pełno mundurów i czapek żołnierzy polskich pułków, które już dawno przestały być pułkami. Mundury te donaszał każdy w pracy codziennej, oszczędzając ubrania cywilne. (...)

Po trakcie kowieńskim posuwały się pierwsze patrole litewskie. Kolejna, historyczna zmiana warty nad Wilią. Siedziałem na chłopskiej furmance, zwiesiwszy nogi, obute w cholewy, odziany w kożuszek, do niepoznania zlany z tłem, ludźmi, klimatem kraju rodzinnego. Patrzyłem na dziwny los tego kraju, rzuconego między wschodem i zachodem Europy. Fatalne położenie przy wielkiej drodze europejskiej. Jednak, cóż za śródlądowy, międzynarodowy "Szanghaj"! Miasto wyjątkowe w Europie, miasto tylekroć palone, deptane, kopane, wznoszone w egzaltacji na podium świętości i ciskane stamtąd w błoto politycznych szacherek, sołdackich samowoli, okopów, spowite drutem kolczastym z Pierwszej Wielkiej... wciąż na nowo, wciąż na nowo przechodzące z łap do łap. Miasto o wielu bardzo twarzach, z których każda ma jeszcze sporo wyrazów w rezerwie. Miasto, które kocham i dlatego mówić o nim mam prawo wszystko, co wiem.

Zamieszkałe jest przez Polaków, ale też i przez ogromny procent Żydów. Na wpół kościelne, na wpół synagogalne. Jednocześnie pchające się ku niebu kopułami cerkwi prawosławnych. Czwarty odsetek wyznaje tu prawosławie. Tylko 0,73 procent Litwinów, ale jednocześnie 0,28 procent Niemców; poza tym Tatarzy, Karaimi... Kto chce, może szukać w Wilnie swoich rodaków, sojuszników, współwyznawców.

Historia Wilna od 1914 da się ująć w następującą litanię:

1.1914 w granicach cesarstwa rosyjskiego
2.1915 jesienią przechodzi do rąk niemieckich
3.1918 jesienią do grupy wojskowej1 samoobrony przed bolszewikami
4.1919 w styczniu do rąk bolszewickich
5.1919 w kwietniu z powrotem do Polaków
6.1920 w lipcu do bolszewików
7.1920 tegoż miesiąca oddane Litwinom
8.1920 październik - opanowane przez Żeligowskiego, stolica Litwy Środkowej.
9.1922 w lutym wcielone do Polski
10.1939 we wrześniu wkraczają bolszewicy, wcielając do Białorusi sowieckiej
11.1939 w październiku oddają Wilno Litwie.

Zatrzymuję się na razie na tym punkcie 11, choć mógłbym już recytować dalej.

Otóż w ciągu tych licznych przemian, zawsze znajdował się w Wilnie pokaźny odłam mieszkańców, który wkraczające nowe wojska, a z nimi zapowiedź nowego ładu, witał z kwiatami i szczerą albo udaną radością.

Byłem głęboko przekonany, że wojska litewskie w r. 1939 witane będą z ulgą i radością przez absolutną większość mieszkańców, bez względu na narodowość i wyznanie chrześcijańskie, tudzież przez ogromny odłam Żydów, reprezentujący sfery ortodoksyjno - zamożne.

Chciałem widzieć w tym powitaniu wojsk litewskich przez całą ludność chrześcijańską nie jakieś akcenty polsko-litewskiego wyrównania stosunków, ale przede wszystkim zapowiedź solidarności narodów i wyznań wobec czerwonego imperializmu Bolszewii. Rękę wyciągniętą do zgody nie przez podkreślenie oddania Wilna Litwie, ile przez deklarację wspólnej sprawy. Tę wspólną sprawę traktowałem w tej chwili jako nadrzędną: odebranie Wilna od bolszewików, w zestawieniu z podrzędną: czy ono ma należeć po wojnie do Polski, czy do Litwy.

Omyliłem się kompletnie. Społeczeństwo polskie zachowało się wrogo wobec faktu wkroczenia wojsk litewskich. Społeczeństwo zaś litewskie uczyniło wszystko, aby wrogość tę spotęgować i rozłam pogłębić.

Symbolem ciemnoty politycznej, głupoty mas, symbolem krótkowzroczności, jakiegoś specyficznego chamstwa, ciasnoty nieprawdopodobnej, obłędu nieomal - niech służy fakt następujący, który z szeregu niezliczonych wyliczam na miejscu pierwszym:

Oto nad Wilnem, nad lotniskiem Porubanku, błyszczy czerwona gwiazda bazy sowieckiej. Wojska sowieckie rozrzuciły swe gniazda po całej Litwie. Rząd sowiecki trzyma losy kraju i mieszkańców Wilna w swoim ręku... Straszliwy cień czerwonego terroru pada na życie, mienie i sumienie chrześcijańskiej ludności...

...Tymczasem ludność ta nie ma nic lepszego do roboty, jak tłuc się wzajemnie po własnych świątyniach, tłuc do krwi podczas modłów, spierając się o to - czy w kościołach katolickich śpiewane być mają pieśni w języku polskim, czy litewskim!!!

I przyznać muszę, że winę za obłędną nienawiść i najgłupsze rozłamy w obliczu wspólnego wroga, w lwiej części przypisać należy stronie litewskiej.
Nie całą winę, ale jej część - lwią, jak się wyraziłem. Bo nie zaczęło się od razu. Zaczęło się niby z dobrą wolą i już miałem wrażenie, że kowieńskie zapewnienia istotnie zostaną spełnione. Stało się inaczej.

Stało się zupełnie inaczej.

Polityka na własną niekorzyść

Litwini, wkraczając do Wilna, nie powinni byli podkreślać momentu polsko-litewskiego sporu o to miasto. Nie zajmowali go przecie w wyniku zwycięskiego zakończenia tego sporu, ale odbierali je z rąk bolszewickich, wspólnego wroga wszystkich mieszkańców. Dawało to niezaprzeczony atut w ich ręce i otwierało nieograniczone perspektywy dla zjednania sobie sympatii nawet, wśród absolutnej większości mieszkańców, tzn. Polaków. - Ale tego rodzaju wyzyskanie sytuacji wymagało z ich strony wielkiego taktu politycznego i powagi państwowej.

Oczywiście klęskę, jaką było dla nich otrzymanie Wilna, przy jednoczesnym narzuceniu warunków sowieckich i przejście z państwa suwerennego pod półprotektorat sowiecki, mogli maskować rzekomą radością "odzyskania" stolicy. Być może, tego wymagała sytuacja rządu, utrzymanie nastroju w kraju. Należało to jednak robić tylko na wewnątrz, w Kownie, a nie w Wilnie. Że studenci kowieńscy łazili z dziękczynną manifestacją przed poselstwo sowieckie w Kownie (obrzydliwość), tego ostatecznie w Wilnie można było nie wiedzieć.

Wojska litewskie, wkraczające do Wilna, jeżeli nawet oficjalnie nie mogły tego podkreślić, winny były przynajmniej zachować oblicze, "dać do zrozumienia", że przychodzą tu jako oswobodziciele miasta, ale nie od "polskiego jarzma", tylko od bolszewickiego. Wtedy sympatia mas byłaby po ich stronie, jeżeli nie od pierwszego dnia, skutkiem negatywnego stosunku Polaków, to od dni następnych.

Litwini nie okazali jednak ani taktu politycznego, ani rozumu politycznego. Mając dodatkowy atut w postaci zasobów gospodarczych, mogąc trafić nie tylko do duszy, ale i do żołądka wygłodniałych wilnian, wyzyskali te momenty wręcz na opak.

Wilno ujrzałem pod reżimem jeszcze sowieckim, z zamkniętymi okiennicami, szare, wystrachane, jedzące w cukierniach czarny chleb, pijące kawę z landrynkiem. Dużo tylko było straganów z jabłkami - produktem sezonu. Nie było chleba, masła, słoniny, mięsa, były tylko jabłka.

Litwini przywieźli swe świetnie prosperujące przedsiębiorstwa: mięsne "Maistas", zbożowe "Lietukis", mleczne "Pienocentras". Mogli, byli w stanie nakarmić głodnych, przywrócić własność, wolność osobistą, swobodę ruchu..

Jeżeli do jakiegokolwiek chama pasowały słowa Wyspiańskiego o "złotym rogu", to chyba najbardziej do chama litewskiego z roku 1939, który wkraczał do Wilna.

Mimo jednak całej niechęci, ba, nieskończonej nienawiści, jaką nabrało społeczeństwo polskie do Litwinów, po dwóch latach zetknięcia z nimi, nie wierzę, żeby nie istniały wśród nich osoby poważne, inteligentne, politycznie dojrzałe i dobrej woli, które by nie chciały tej woli wprowadzić w czyn.

Oczywiście, wszystkie zarządzenia ukazały się jednocześnie w języku polskim. Wprowadzono radio polskie o dużej ilości godzin. Nie widziało się w pierwszych dniach żadnego dążenia do obrazy polskich uczuć narodowych.

W pierwszych dniach...

Przeciwnie, oburzała mnie natomiast postawa Polaków, która wydawała mi się zbyt mało antybolszewicka, zbyt krótkowzroczna politycznie wśród rzeczywistości nas otaczającej.

Gdy przechodziły wojska litewskie, niosąc sztandary z "Pogonią", szpalery ludności litewskiej zdejmowały, jak każe zwyczaj, okrycia głowy. Większość Polaków nie zdejmowała. Ze szczerym oburzeniem zwróciłem się do jednego ze swoich przyjaciół:

- Nie chcesz zdjąć czapki przed znakiem "Pogoni", który od wieków był naszym godłem. A jak bolszewicy każą, będziesz się kłaniał czerwonym sztandarom! - W tym momencie przepychało się właśnie po trotuarze kilku krasnoarmiejców, dodałem więc zapalczywie: - Chcesz pokazać tani patriotyzm, to lepiej bij w mordę bolszewików! (...)

Szczytowym gestem, że się tak wyrażę, wyciągniętej dłoni litewskiej należałoby uważać Dzień Zaduszny. Wilią tego dnia, wieczorem, na zapełnionej tłumem głównej ulicy Mickiewicza, słyszałem radio, które obwieszczało: "W dniu jutrzejszym społeczeństwo litewskie złoży hołd na grobach poległych żołnierzy litewskich i grobie Bassanowicza. Społeczeństwo zaś polskie złoży hołd na grobach poległych żołnierzy polskich i grobie serca marszałka Piłsudskiego".

Przyznać musiałem, że był to gest rycerski i dalej posunąć się było niepodobna, chybaż w postawieniu na pierwszym miejscu "społeczeństwa polskiego", a na drugim "litewskiego", czego, zdaje się jednak, nikt wymagać nie mógł. Jeszcze krok, jeszcze krok i bylibyśmy w domu...

Nagle, jak nożem uciął.

Zaczęło się od policji. Wiele narodów narzeka na swą policję. Rzekomo "wersalski" naród francuski, który w istocie jest jednym z najgorzej wychowanych narodów, posiada istotnie policję brutalną. W Polsce policja była na ogół grzeczna. O policji litewskiej nie da się inaczej powiedzieć, niestety, jak - chamska. Chamska dosłownie, w znaczeniu nieokrzesanego, brutalnego z natury, nieinteligentnego człowieka, któremu raptem dano władzę do ręki. Mówi o tym przysłowie białoruskie:

"Nie daj Boh świnni roh, da mużyku państwa".

Tłukli bez pardonu gumowymi pałkami; tłukąc zaś2 Polak. Litwin w Wilnie stał się zjawiskiem3. Nauka języka litewskiego zaczęła się od tych metod policyjnych. "Nauczycielami" byli policjanci, ci najbardziej potrzebni i najbliżej stojący szerokich mas, symbolizujący widomy znak państwowości. Odpowiadali tylko po litewsku, niektórzy nie rozumieli, inni nie chcieli rozumieć po polsku. Dożywianie ludności wileńskiej, za pośrednictwem państwowych sklepów spożywczych, przeistoczyło się też niebawem z momentu propagandowego, jakim być musiało, w szkołę nienawiści do Litwinów. Jeść chciał każdy. Przed sklepami stały ogromne kolejki. Policja wyrównywała je pałkami, a poza kolejką puszczała każdego, kto mówił po litewsku. Przekleństwa, krzyk, wzajemne wymyślania, bijatyki i pierwszy zarodek nienawiści do Litwinów, do ich języka, ich sposobu bycia, wybuchł wśród najszerszych, dosłownie, mas ludności, bo, powtarzam, jeść musiał każdy.

A potem potoczyło się już po równi pochyłej.

Zmiana nazw ulic. Główna ulica w Wilnie, zupełnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nosiła nazwę Mickiewicza, czyli wspólnego Polakom i Litwinom poety. Trzeba więc było okazać się kompletnym matołem politycznym, albo kierować wyłącznie złą wolą, aby zamiast wyzyskać ten moment przez podkreślenie go - zmienić nazwę Mickiewicza na Gedymina, budząc w ten sposób sztuczne podrażnienie wobec imienia Gedymina, któremu w zasadzie nikt w Wilnie nie mógł być przeciwny. Następnie wszystkie prawie ulice uległy zmianie nazw, w sposób najbardziej dziwaczny, a szyldziki przybito oczywiście w jednym tylko języku litewskim. Potem poszły szyldy sklepowe, oczywiście też tylko w jednym języku litewskim, wraz z obowiązującym "zlitewszczeniem" nazwiska właściciela.

Odtąd, dwustutysięczne miasto, w którym język litewski znało nie więcej jak dwa procent, musiało się już tylko domyślać, co zawierają do sprzedaży sklepy, nie mogąc się połapać, gdzie jest szewc, a gdzie krawiec, że "kirpykla" to fryzjer, a "kepykla" to piekarnia, a "skalbykla" to pralnia. Potem nastąpiło litewszczenie miejscowości, nawet w polskich tekstach obwieszczeń urzędowych. W ten sposób zainteresowana osoba mogła zapoznać się z nowym rozporządzeniem, ale nie wiedziała często rzeczy najważniejszej, gdzie ono obowiązuje. Któż bowiem mógł się domyśleć, że na przykład miejscowość "Czarny Bór" nazywa się nagle "Juodđiliai", albo "Porubanek" - "Kirtimai" albo "Nowa Wilejka" - "Naujoji Vilnia"!... itp. Oczywiście, że głupota władz działała tu na własną niekorzyść, albowiem każdej władzy zależeć winno na dokładnym zrozumieniu rozporządzeń przez całą ludność.

W ten sposób zaczęła się akcja litewszczenia kraju, jak się okazało - jedyna państwowa myśl przewodnia, na jaką Litwini w odniesieniu do Wileńszczyzny zdobyć się mogli. (...)

Martyrologia

Mówiąc o martyrologii, zastrzegłem sobie prawo bezstronnego sądu o stronie krzywdzącej i krzywdzonej. Histeryczne oczernianie jednych i sztuczne idealizowanie drugich, nie jest drogą wiodącą do ujawnienia rzeczywistości. To, cośmy nazywali martyrologią Polaków za czasów carskich, przesiąkniętych liberalizmem, wydaje się dziecinną zabawką w zestawieniu z życiem w tzw. reżimach totalnych. Z drugiej strony, ci wyidealizowani Polacy "zakuci w carskie kajdany", potrafili we własnym państwie zastosować reżim o wiele surowszy (Bereza!). Czyśmy, na wiosnę r. 1939 jeszcze, mogli na przykład wyobrazić sobie wojewodów Bociańskiego albo Kostka w roli anielskiej ofiary zaborców? Nie. (...)

Litwini, po wkroczeniu do Wilna, na jesieni r. 1939 wydali: "Ściśle tajny memoriał Wojewody Wileńskiego Bociańskiego z dnia 11 lutego 1936 r. O posunięciach władz administracji ogólnej w stosunku do mniejszości litewskiej w Polsce, oraz o zamierzeniach w tym względzie na przyszłość. - Dwa załączniki z dn. 11 i 21 marca 1938 r." "Memoriał" ukazał się w formie małej broszury, która kosztowała jednego lita. W ten sposób, za tanie pieniądze każdy Litwin kupić mógł sobie autentyczny dokument martyrologii litewskiej, o której tyle krzyczano w Kownie, a w którą ja swojego czasu szczerze wierzyłem i byłem nią serdecznie oburzony.

Książeczka zawiera zbiór antylitewskich zarządzeń rządu polskiego. Gdybym ją czytał o rok wcześniej, byłbym niewątpliwie szczerze poruszony. Czytając ją w okresie panowania Litwinów w Wilnie - uśmiechałem się tylko. Prawdziwy niesmak budzi jedynie następujące zdanie:

(...) unormowanie kwestii racjonalnej współpracy władz administracji ogólnej z władzami sądowymi w dziedzinie spraw litewskich - wymaga nacisku Rządu na władze sądowe(...)

Dowodzi ono, iż w liberalnej Polsce nie było niezależnego sądownictwa, które stanowi niewątpliwie o praworządności każdego demokratycznego państwa. - Ale to wszystko, co zdołałem wyłowić. Poza tym w "tajnym memoriale" nie znalazłem nic takiego, co by się równać mogło z "posunięciami władz administracji litewskiej"... w stosunku do Polaków.

Każdy Litwin, powtarzam, mógł sobie kupić za jednego lita i przekazać potomstwu dokument cierpień narodowych, ale - tego nie czynił... Ach! Tam nie było nic takiego. To były śmiesznie łagodne zarządzenia w zestawieniu z tymi, które nastąpiły w Wilnie zimą 39/40 r. Książeczka nie miała powodzenia, znikła niebawem, więcej się nie ukazała i nikt o niej nie mówił, bo mówić właściwie nie było o czym. Chyba iżby Polacy chcieli się na nią powołać i domagać zastosowania do nich tej samej miary.

Z innej zupełnie strony należy się zdobyć na bezstronność, ściślej: na bezstronną fantazję. Stykając się bowiem z Polakami o typie, powiedzmy, jakichś średnich urzędniczków, jakichś pół- i trzy-ćwierci inteligentów, zarażonych nienawiścią (zresztą zrozumiałą), myślałem sobie częstokroć: mój Boże! dać takim władzę w ręce... to by dopiero pokazali co umieją! A przecież trzeba wziąć pod uwagę, że władza na Litwie spoczywała właśnie w rękach ludzi takiego pokroju, że tam minister odpowiadać mógł poziomowi naszego półinteligenta, a już dyrektor departamentu na pewno i nieraz. Cóż dopiero mówić o niższych urzędnikach albo policjantach.

Jako przyrodnik z wykształcenia, nie wierzę w zło i dobro, nie wierzę więc w ludzi złych i dobrych, a tym bardziej w podobny podział narodów. Polityka litewska w Wilnie nie była też przede wszystkim zła, była nade wszystko głupia, nieraz bezdennie głupia. Oddawała jednak zarazem czymś dziwnie wstrętnym, czymś niesłychanie obniżającym poziom stron walczących, obniżającym aż do upodlenia.

Gdy w rezultacie "reorganizacji" szkół polskich, wyrzucono większość nauczycieli na bruk i mianowano dyrektorów Litwinów do polskich gimnazjów - wybuchł w nich, w grudniu r. 1939, strajk młodzieży szkolnej. Władze zastosowały różne represje, co samo przez się nie stanowiło niespodzianki. Ale te same władze dopuściły się opublikowania w prasie... "Uchwały uczniów Litwinów". Było coś niezwykle obrzydliwego w tym fakcie, że młodzież, że kilkunastoletnie dzieci, koledzy... w publicznej enuncjacji (denuncjacji) domagali się represji w stosunku do własnych kolegów innej tylko narodowości, domagali się zamknięcia szkół polskich. Dzieci domagały się niedopuszczenia do nauki innych dzieci. - Wstrętne.

Podobnie obrzydliwą była enuncjacja (denuncjacja) studentów Litwinów, skierowana przeciwko uczelni Wileńskiego Uniwersytetu, opromienionego nb. tradycjami Mickiewiczowsko - romantyczno-"litewskiego" rozkwitu.

W rezultacie Uniwersytet Stefana Batorego został zamknięty, profesorowie powyrzucani. Pozdzierane wszelkie nadpisy, wszelkie tablice pamiątkowe w języku polskim, wyrzuceni nawet starzy woźni Polacy. Wprowadzona została nauka w języku litewskim.

Na rok szkolny 1939/40 na uniwersytet, mimo wszelkich trudności i ograniczeń, zapisało się według danych urzędowych: Polaków 2.010, Żydów 436, Rosjan 121, Białorusinów 53, Litwinów 51, innych 24. Wykłady rozpoczęto zatem w języku, którego nie rozumiało przeszło 2 tysiące studentów, a rozumiało nie więcej ponad setka.

Trzeba się uczyć litewskiego! - wołali w jakiejś spazmatycznej, chorobliwej ekstazie Litwini, dla których kwestia języka zamykała, zdawało się, całokształt zagadnienia państwowego bez reszty. Język litewski w kościołach, w których co niedziela prawie (zwłaszcza w katedrze) urządzano krwawe bójki. Język litewski w sądach, którego nie rozumiały ani strony cywilne, ani oskarżony, ani adwokaci wileńscy, za wyjątkiem jednego. Język litewski w uniwersytecie, którego nie rozumieli studenci. Język litewski na szyldach, których odczytać nie mogli przechodnie. (...)

***

(...) Mówiono mi, że w okresie litewskim, tzw. "smetonowskim", istniało w Wilnie 49 tajnych organizacji polskich. Już sama ich liczba wskazuje, że nie kierowała nimi jednolita myśl polityczna. Pożal się Boże! Co to były za organizacje. Zbierało się po kilku uczniaków i uczennic i padało wielkie słowo: organizacja.

Opowiadał mi pewien Litwin, człowiek uczciwy, wilnianin, sam wzdrygając się z oburzenia:

"Idzie ulicą dwóch uczniaków i rozmawia głośno po polsku. Podchodzi do nich mała dziewczynka. Bóg ją wie... pewnie była to Litwinka... wtyka jednemu z uczniaków papierek do ręki. Ten ze zdziwieniem zaczyna rozwijać... Łap! go z drugiej strony za ramię policjant. Tajna odezwa. Dziewczynka, prowokatorka, Litwinka, dziecko jeszcze prawie... śmieje się. Chłopca (to syn mego znajomego - mówi opowiadający) odprowadzają do komisariatu policji, tam oczywiście biją po twarzy i odsyłają do więzienia na Łukiszki..."

Czy w takich okolicznościach 49 tajnych organizacji młodzieżowych wydaje się komuś liczbą przesadną?

Za szkolne guziki polskie policjant bije w twarz. Za czapkę polskiego kroju pałką przez łeb.

Restauracje były pełne i więzienia były pełne. Areszty, areszty, areszty wciąż nowe. Rewizje. Rewizje. W więzieniach siedziały dzieci po lat czternaście, piętnaście. Oczywiście, pisać nie wolno było o tych sprawach.

Zimą nastały mrozy. Mrozy były tego roku straszne. Wymarzły sady, wymarzły kartofle w dołach. Istnieje taki przepis od mrozów: spisać na kartce nazwiska dwunastu łysych panów i wyrzucić kartkę przez lufcik - mrozy ustaną. Ktoś w towarzystwie zabawiał się tą receptą. Spisali dziewięć osób, kartki nie wyrzucili, spis został. Nazajutrz była w tym domu rewizja. Policja litewska znalazła spis dziewięciu: "listę nowej polskiej organizacji".

Przyszedł wreszcie dzień pogromu Polaków. Bito wszystkich, kto mówił po polsku na ulicy. Zdemolowano lokal operetki polskiej, szyby w polskich redakcjach, rwano na ulicach gazety polskie.

Po kościołach zaczęto więc śpiewać "Boże coś Polskę". Nowe bicie, nowe areszty.

A Sowietom kłaniano się coraz niżej, coraz uprzejmiej salutowano na ulicach.

Wreszcie wykoncypowano "Ustawę o obywatelstwie" jako szczytowy punkt głupoty politycznej, najbardziej sprzeczną z interesami kraju, najbardziej antykrajową, jaką kiedykolwiek skomponowano na ziemiach wielko - litewskich, podcinającą wszelkie możliwe zainteresowanie ludności we wspólnym działaniu z Republiką Litewską na tym terenie.

Teraz tendencje polityczne Litwy stały się kartą otwartą. Poprzednio rozmawiałem z p. Czeczetą, naczelnikiem wydziału politycznego przy urzędzie pełnomocnika na "Kraj Wileński", na temat plotek, jakie powstały wokół rzekomo projektowanego wysiedlenia wszystkich Białorusinów do Sowietów i osiedlenia na ich miejsce Litwinów sprowadzonych z Ameryki. Czeczeta przyznał, że podobny projekt nie jest skonkretyzowany, ale mógłby "okazać się celowym".

Niewątpliwie impulsem dla projektodawców posłużyły masowe, niewidziane dotychczas, a możliwe tylko w państwach totalnych, wędrówki ludów, jak w Sowietach i Niemczech.

Pokrewnym też duchem owiana była litewska "Ustawa o obywatelstwie", zastosowana do Wileńszczyzny. Wytwarzała ona stan kompletnie paradoksalny. Gdyby została przeprowadzona w całej rozciągłości, wytworzyłaby się sytuacja, w której na terenie 665 tysięcy hektarów, świeżo pozyskanych przez Litwę, liczba "obcokrajowców" przekraczałaby dziesięciokrotnie liczbę obywateli. W samym Wilnie, czyli w stolicy państwa litewskiego, liczącym 200 tysięcy mieszkańców stałych, około 150 tysięcy okazałoby się "obcokrajowcami". Istotnie, stolica państwa w trzech-czwartych zamieszkała przez ,,obcokrajowców" to zjawisko jeszcze nie notowane w podręcznikach geografii!

Prócz tego nadmienić wypada, że do liczby "obcokrajowców" nie zaliczano jeszcze "uchodźców", tzn. kilkunastu tysięcy Polaków, którzy znaleźli się w Wilnie na skutek działań wojennych. Ci podlegali specjalnym prawom, które polegały właściwie na ograniczeniu ich we wszelkich prawach.

Nie będę się tu wdawał w szczegółową analizę ustawy o obywatelstwie, ani przytaczał jej całkowitego brzmienia, albowiem ulegała ona w przeciągu kilku miesięcy różnym zmianom, odchyleniom i poprawkom, a wkroczenie wojsk czerwonych w czerwcu 1940 roku przeszkodziło jej wykonaniu w pełnej rozciągłości.

Chodziło w niej głównie, aby wszystkim nie-Litwinom utrudnić uzyskanie praw obywatelskich, zwłaszcza zaś Polakom. Poza tym wyraźnie kładła kres wszelkim dążeniom i aspiracjom Litwy do terenów b. W. Księstwa Litewskiego i to w sposób tak drastyczny, że większość mieszkańców, nawet z najbliższych okolic, położonych w obrębie odwiecznego promieniowania Wilna, traciła prawo do obywatelstwa.

Granica sowiecko - litewska, rzucona dowolnie o kilkanaście kilometrów na wschód, południe i północ od Wilna, podcinała historyczne korzenie jego rozkwitu nieomal u nasady. W myśl zaś ustawy, odwieczni mieszkańcy kraju, których ruch populacyjny odbywał się normalnie w rejonie 50 do 200 kilometrów wokół centrum - Wilna, uznani być mogli za "obcokrajowców", o ile urodzili się zaraz za obecną granicą, powiedzmy w Smorgoniach, Bieniakoniach, Brasławiu...

Trudno sobie wyobrazić politykę "krajową" w Wilnie, która by się godziła z uznaniem za obcokrajowca mieszkańca na przykład... Smorgoń. Tego jednak chciała polityka litewska.

To były założenia teoretyczne, które, zadając cios śmiertelny tradycjom Litwy historycznej, w praktyce wyglądały zgoła ponuro: "obcokrajowcy" (powtarzam, nie należy ich mieszać z uchodźcami. "Obcokrajowcy" w subtelnościach litewskiej ustawy, to nieraz odwieczni mieszkańcy, posiadający tu nieruchomości) pozbawieni być mieli nie tylko praw obywatelskich, ale również pracy, swobody poruszania. Wydane już zostało nawet zarządzenie, że nie mają prawa korzystać z pociągów inaczej jak za specjalną przepustką. Rygorystyczne wykonanie tego zarządzenia okazało się niemożliwe. Tak na przykład większość bab mleczarek, przywożących codziennie mleko podmiejskimi pociągami do Wilna, okazało się... "obcokrajowcami".

Prócz tego, istniał jeszcze punkt ustawy specjalnie złośliwy: można było od urodzenia nie ruszać się z Wilna i pochodzić z dziada-pradziada wilnianina, tym niemniej traciło się prawo do obywatelstwa, o ile nie było się zameldowanym tu dnia 6 sierpnia 1920 roku. Ten paragraf skierowany być miał przeciwko tym, którzy służyli w armii polskiej i którzy mogli w ten sposób brać udział w wojnie przeciwko Litwie. Że ci ludzie wyciągnęli przede wszystkim w pole, aby bronić Wilna przed bolszewikami, nie obchodziło projektodawców ustawy.

Ustawa o obywatelstwie była produktem złośliwej głupoty, jej forma objawem tępego kabotynizmu.

Oczywiście, w praktyce uderzała przede wszystkim w aspiracje "krajowe", których ideologiczną dążnością było połączenie Litwy historycznej z równouprawnieniem wszystkich narodowości. Na drugim dopiero miejscu uderzała w Polaków w ogóle.

Ale szerokie warstwy społeczeństwa polskiego, złośliwie podszczuwane przez pewne grupy polityczne, usiłujące identyfikować "krajowość" z zaprzaństwem i renegactwem na rzecz litewskości, nie rozumiały tego wówczas, jak często nie rozumieją po dziś dzień. Słyszało się przecie nieraz, już po zajęciu Wilna przez Niemców, takie zdanie wśród Polaków:

"Oho, Litwini się teraz cieszą i chcą rozciągnąć Litwę po Dniepr". - Tymczasem Litwini tego właśnie najbardziej ze wszystkich możliwości na świecie - nie chcą.

Bolszewik w roli anioła sprawiedliwości

W Sowietach można by żyć, tylko tam życia nie ma. A w Litwie życie jest, tylko żyć nie można...

(Dorożkarz wileński, luty 1940)

Cóż się działo na umęczonej Wileńszczyźnie, w tę najsroższą zimę, w którą Bałtyk zamarzł od Łotwy po Szwecję? Kraj nasz rodzinny! (...)

***

W małym drewnianym kościółku śpiewają "Boże coś Polskę". Nie wszyscy wiedzą, że to pieśń patriotyczna, ale brzmi ładnie, po katolicku. Lud na kolanach. Ksiądz oczy ma przymknięte.

Czego nie dokonało dwadzieścia lat rządów polonizacyjnych, to dopełniło, przyśpieszyło, spopularyzowało kilka miesięcy rządów litewskich. Patriotyzm polski buchnął jasnym płomieniem, ogarnął indyferentnych chłopów, w większości swej Białorusinów. Ludzie zwani w urzędowych polskich raportach: bez skrystalizowanej przynależności narodowej, sami siebie nazywający "tutejszymi", przeistoczyli się w świadomych "Polaków".
Kilka tygodni poprzednich rządów bolszewickich, choć w chaosie dały im jaki taki przybytek (od niego głowa nie boli), ale otwarły jednocześnie oczy na bolszewicką rzeczywistość.

Nędza sowieckiego państwa jest tak przeogromna, iż nie dała się ukryć nawet w tak krótkim okresie, mimo wielkich wysiłków propagandowych. Nic nie mają, niczego nie widzieli, na wyroby wszelakie, zegarki, materiały, buty, ba! na żarcie rzucali się z apetytem wygłodniałej szarańczy.

- To nie ludzie - powiada do mnie chłop - toż to czyste karajedy! (korniki)

Na zmianę im miała przyjść zasobna i świetnie zagospodarowana Litwa. Na terenie wileńskim mogłaby żdziałać cuda, tak wdzięcznym wydawał się ten teren, po wielkiej klęsce Polski, po widmie bolszewickiej gospodarki.

Język, przymus językowy litewski wytworzył błyskawicznie przepaść, dalsze szykany polityczne rozproszyły ostatnie złudzenia pojednawczych możliwości.

Najbardziej niesłuszny jest pogląd na naszego chłopa, jako na stwór jakiś odrębny, rządzony odmienną psychologią od reszty ludzi. Teorię tę wymyślili nieinteligentni ziemianie. Nie ze złej woli, tylko z braku doświadczenia życiowego, ograniczonego wyłącznie stosunkami materialnymi. (...)

Tymczasem niejeden chłop wydawał mi się mniej zmaterializowany od niejednego ziemianina-szlachcica, jeśli się rzuci na szalę stopień wykształcenia i uświadomienia politycznego. Za czasów bolszewickich chłopi i robotnicy, w masie swojej, zachowali bezwzględnie więcej godności, niż masa polskiej inteligencji. Zresztą, dopatrując się specjalnie brzydkiej karty w historii naszej inteligencji okresu bolszewickiego, nie czyniłbym i w tym wypadku granicy różniącej te dwie zbiorowości. W rezultacie chłop jest zupełnie tym samym człowiekiem. Nie ma nic błędniejszego pod słońcem, niż przypuszczenie, że zatka mu się gębę dobrobytem materialnym, przy jednoczesnym deptaniu jego godności, zwyczajów, języka, takim czy innym szykanowaniu. Każdy dobrobyt materialny wlecze za sobą aspiracje moralne.

Można by się zatem dziwić, że kierownicy Litwy, sami z chłopów powstali, mogli dopuścić się takiego błędu w opracowaniu politycznego pozyskania kraju. Ale to nie był żaden błąd w opracowaniu. To była po prostu głupota, która nie dopuściła ich do żadnego zastanowienia nad jakimś pozyskaniem. Upór, brak programu, a raczej zacieśnienie tego programu do ślepej polonofobii, w której jako jedyny twórczy paragraf traktowali: język. "Wszyscy niech mówią po litewsku".

Później już, po dwukrotnym utraceniu niepodległości przez Litwinów, raz na rzecz Sowietów, drugi na rzecz Niemców, wiedzieliśmy, że praktycznie hasło to stawiali ponad ideę samej niepodległości.

Polityka językowa litewska rozdrażniła całą ludność, od nacjonalistycznej, uświadomionej inteligencji polskiej począwszy, po proletariat miejski i najbardziej indyferentną i zmaterializowaną biednotę wiejską. Zaś grubiańska metoda w praktycznym stosowaniu tej polityki, zrodziła nienawiść.

Mam pewnego sąsiada chłopa, o którym za czasów polskich mówiono, że jest Litwinem. Puszczał to mimo uszu i robił swoje. Ostatecznie nie wiedziano, czy jest Litwinem, czy Polakiem. Dopiero za czasów litewskich wyszło na jaw, gdy zaprotestował głośno, iż Litwinem nie jest. Zaprotestował właśnie w okresie, gdy mógł ze swej litewskości czerpać korzyść materialną...

Inny mój sąsiad, Białorusin rodem z Inflant, do dziś władający kiepską tylko gwarą polską, przyszedł się ze mną pożegnać w styczniu 40 roku.

- Dokąd? - pytam.

- A! Nie moga już strzymać. Ida do Polszczy, niechaj daje karabin Litwinów przepędzać!

Kwestia języka zaprzepaściła sprawę litewską. Odrębność geo-psychiczna Wileńszczyzny od reszty Polski, mimo wiekowego współżycia, jest tak duża, tak często była podkreślana przez niefortunne za czasów polskich centralistyczne posunięcia, czy to drogą osadnictwa obcych tutejszej psychice i wymowie poznaniaków, warszawiaków, Ślązaków, czy to przez nasyłanie obcego tym terenom elementu urzędniczego i nauczycielskiego, że gdyby Litwini przyszli tu z - językiem polskim, właśnie lokalnie polskim, to mimo pozornej paradoksalności zawartej w tej tezie, podejmuję się twierdzić, iż zaistniałaby możliwość pozyskania najszerszych mas ludności dla państwowej idei litewskiej.

Ale Litwinom nie chodziło o żadną ideę państwową litewską, tym mniej o historyczno-litewską, im chodziło o język litewski. Poza tym, w chorobliwej manii znęcania się nad polskością, nie mogli pominąć tej "szalonej okazji", gdy mieli polskość przed sobą bezbronną, słabą po rozgromie. Tej "okazji" nie chcieliby pominąć na pewno nawet za cenę utrzymania, czy utracenia, własnej suwerenności. Dlatego rozumiem pewnego Polaka, który wzruszając ramionami powiedział:

"Litwin to nie narodowość, to choroba".

W biedzie teraźniejszości zapomina się najłatwiej najgorszą nawet przeszłość. Bolszewicy przestali się nagle wydawać tak straszni. A ich metody działania były tak zupełnie odmienne! Oficjalna propaganda antysowiecka, zwłaszcza zaś niemiecka, operuje fałszywymi argumentami, zgęszczając barwy terroru fizycznego i ponure obrazy "azjatyckiej przemocy". Niczego podobnego się nie widzi. Na zewnątrz widzi się ludzi cichych i grzecznych. Zdeptanie jednostki przez reżim sowiecki, zniszczenie indywidualizmu bez reszty, dało możność bolszewikom tworzenia szablonu mas, a w tym szablonie wyrobienia standardowej grzeczności. Żelazna dyscyplina, panująca wszechwładnie nad jednostką, nakazała zdwoić tę grzeczność ze względów propagandowych i oczywiście do wymogów dyscypliny się zastosowano.

Bolszewicy, jadący drogą autem, podwożą ludzi. Zatrzymują się, gdy koń się spłoszy. Pomagają, gdy się komuś coś popsuje. Zabroniono im wymyślać, więc nie wymyślają. A przede wszystkim nie czynią żadnych różnic językowych.

I oto w zetknięciu z brutalną pięścią litewskiej administracji, ludność zaczęła tęsknić do grzeczności bolszewickiej. Tęsknić raczej podświadomie, raczej z zemsty na Litwinów, niż z korzyści dla siebie, bo do samego reżimu bolszewickiego nie tęsknił świadomie nikt.

Gdy szykany litewskie doszły do punktu kulminacyjnego, gdy ustawa o obywatelstwie i nieznajomość języka groziła nieraz ruiną materialną, gdy nawet dorożkarzom konnym w mieście dano miesięczny termin na nauczenie się języka litewskiego, pod groźbą odebrania prawa jazdy, usłyszałem od jednego z dorożkarzy tę świetną sentencję, obrazującą porównanie dwóch okupacji po upadku Polski.

W Sowietach żyć można, ale życia nie ma

W Litwie życie jest, ale żyć nie można.

***

(...) Otóż nękani przez Litwinów maluczcy spośród ludności polskiej, wbrew nawet własnym sympatiom, mimo swej woli, widzieli w bolszewikach stacjonujących na Litwie, tę władzę silniejszą, która jedynie może się skutecznie przeciwstawić rozpasaniu.

Czy był taki wypadek? Nie wiem. Ale nie chodzi o fakt. Chodzi raczej o tragiczną popularność podobnego wypadku, przekazywanego z ust do ust jak jasną legendę:

"Słyszał pan, co się zdarzyło na ulicy Kalwaryjskiej? Policjant litewski uderzył babę, a przechodził tamtędy bolszewik i w mordę policjanta, w mordę! w mordę!" - powtarza ze smakiem.

"Słyszałem, ale to nie było na Kalwaryjskiej, tylko na Popławach"

"To może drugi wypadek".

W "Bristolu" rzekomo pijany oficer litewski zaczepił Polkę, oficer bolszewicki ją obronił...

Dorożkarz wiózł bolszewików późno wieczorem na bazę w Porubanku. Wracał już po godzinie policyjnej. Złapali go policjanci i zbili do krwi. Dorożkarz powrócił do Porubanku i poskarżył się bolszewikom. Ci wsiedli do sanek, przyjechali do komisariatu i nabili porządnie Litwinów.

I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze... takich powiastek i temu podobnych można się było nasłuchać i przytoczyć setki. W ich autentyczność osobiście nie wierzę i dlatego tym bardziej popularność ich wydawała mi się zgubną i smutną. Tym bardziej przerażała mnie głupota polityki administracyjnej litewskiej, która z bolszewików robiła jakichś generałów Dragomirowów, jakichś srebrnych rycerzy sprawiedliwości, jakichś obrońców uciśnionych, miast piętnować ich tym, czym byli w istocie - zarazą i nieszczęściem świata, wspólnym wrogiem Polski i Litwy.

Ale masy wileńskie nie znały innej apelacji. Nie miały się komu poskarżyć. System policyjny litewski wykluczał nieomal dochodzenie przeciwko policjantowi w praktyce, tym bardziej Polak nie mógł o takim dochodzeniu marzyć. Pozostawało więc... skarżyć się bolszewikom.

Oto w jak ponurą rzeczywistość przeistoczyły się moje marzenia o wspólnej, zgodnej, trzeźwej akcji wobec wspólnego wroga.

Akcja litewska szła na rękę temu wrogowi, a nie przeciw niemu.

(ciąg dalszy nastąpi)

Przypisy:

1 dopisano: polskiej

2 brak paru słów (uszkodzona kalka?), dopisano: uważali, żeby to był ,

3 j. w. bezkarnym

4 uszkodzona stronica

Na zdjęciu: Józef Mackiewicz z córką Haliną przed Ostrą Bramą

NCz 26 (565)